5.06.2017

Od Aleca C.D Leny

Spotykasz tysiące ludzi i nikt cię nie porusza, ale pewnego dnia spotkasz jedną osobę, która zmieni cię na zawsze.

   Czyste łzy spływały rzęsistym strumieniem po policzkach Leny, sprowadzając na mnie taki ból, jakbym został ugodzony nożem prosto w serce. Nie walczyłem nawet, by utrzymać na twarzy cień pocieszającego uśmiechu, mówiącego będzie dobrze, nie jest tak źle, damy radę, bo to się niedługo skończy. Ilekroć powtarzałem sobie te słowa w głowie i patrzyłem na dziewczynę, czułem się, jakbym ją okłamywał. Jakby nagle wszystko, co myślały o mnie te piękne, a jednak przeszywające na wylot tęczówki, znalazło swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości; zły, psychicznie chory Alec, którego należy się bezwzględnie bać. Gromadzenie wewnątrz siebie niezbędnych sił, by przeciwstawić się tym czarnym refleksjom, nie zdało się absolutnie na nic. Nadal świadomość, że ktoś chwieje porządek między mną a Leną, przygniatała mnie zupełnie do ziemi. Blokowała ruchy, gdy odnalazłem w sobie wręcz niepohamowaną potrzebę, żeby dotknąć policzka dziewczyny i zetrzeć nieustannie wypływające z oczu łzy. Właściwie to każdą łzę z osobna, tonąc w nadziei, że tym gestem udałoby mi się pochłonąć chociaż połowę tego bólu, który teraz wypełniał najmniejszy kąt jej umysłu. Dlaczego niczego nie zrobisz, Alec? Korzystając z faktu, że znajdowałem się naprzeciw dziewczyny, wyciągnąłem rękę w jej stronę, w czasie, gdy jej wnętrze w całości ogarnął bezbrzeżny smutek oraz żal. Palcami ująłem delikatnie nadgarstek Leny, naraz odsuwając go z dala od jej twarzy. Bez najmniejszego ruchu, wlepiając w nią spokojne spojrzenie niebieskich tęczówek, lustrowałem jej delikatnie napuchnięte od płaczu oczy. Starałem się nie zapaść pod warstwę smutku, który owinął się wokół mnie na ten widok. Nie wiem czy zgadzała się na to, co robię, ale jej ręce, pomimo że znajdowały się w zasięgu aury ciepła, jaką dawał ogień, były zimne jak lód. Nie potrafiłem nawet myśleć o niczym; po prostu pochwyciłem jej drugą rękę i obie zamknąłem szczelnie w ciepłym uścisku swoich dłoni. Przestałem zwracać uwagę na cokolwiek: rozmawiającą gdzieś w pobliżu rodzinę górali, a zmącona jedynie tymi krótkimi głosami cisza mi w tym pomagała. Pomagała też myślom, które zaczęły powoli wyrywać się z niedomkniętych klatek umysłu. Całe wspomnienia napływały do mnie jak niepowstrzymana rzeka, niszcząca po drodze każde drzewo, symbolizujące w tej chwili cokolwiek, co można nazwać czymś dobrym. Droga do Polski i rzeczy, których się dopuściłem, by osiągnąć cel. Dystans Leny do mnie, mimo że teraz odrobinę zatarty, nadal mnie nękał, wyświetlając w głowie obrazy z bunkra. Ciemność, ojciec Leny, policja, telefon. Nawet gdybym się starał, poczucie winy było zbyt silne, żeby o tym wszystkim z mrugnięciem powieką zapomnieć. Nie, kiedy za połowę rzeczy bierzesz odpowiedzialność. 
   I wtedy wyobrażenie w moim umyśle przesunęło się nieco w bok. Przypomniałem sobie o silnych strugach deszczu, które utrudniały mi widzenie, tam, podczas wspinaczki. Teraz odnosiłem wrażenie, jakby włosy znów mi zwilgotniały, nie pozwalając zapomnieć o niczym, żadnym detalu. Szczególnie o tym uczuciu, które towarzyszyło moim palącym wewnątrz mięśniom, kiedy zacisnąłem mocno dłoń na ręce Leny. Strach, autentyczny strach oraz obawa w równych proporcjach. Nie myślałem nawet o tym, ile bym się obwiniał, gdyby krople deszczu i smugi błota razem wzięte sprawiły, że dziewczyna po tylu wysiłkach wyswobodziłaby mi się z rąk. Po prostu nie. A potem ten jaśniejszy od granatowego, burzowego nieba wzrok, który na długo ugrzązł mi w pamięci i za każdym razem, jak sobie go wspominałem, widziałem coś innego niż tylko sam strach. Ulga oraz pewna myśl, błyskająca w jej oczach wyraźniej niż pioruny, które w tamtym czasie niczym zygzakowate węże wiły się między ciemnymi kłębami chmur.
   I po tych kilku chwilach namysłu powróciłem do względnej rzeczywistości. Chcąc nie chcąc, poczułem na sobie ten sam ciężar, który pojawił się niczym nowo narodzony przy czystych łzach, spływających po policzkach Leny, brodzie i w końcu znikały bezpowrotnie w podłodze. To był solidny potok, który musiała przetrwać, by poczuć się lepiej. Albo gorzej. Mocniej ściskałem jej wciąż przemarzłe, drżące od emocji dłonie z każdym głośniejszym szlochem. Chciałem ją po prostu uspokoić.
   – A ona tak krzycy bez cały czos? – Kobieta, pochyliwszy się nad ogniskiem, dorzuciła tam parę kłód i popatrzyła w naszą stronę, a ja, mimo że starałem się czytać z ust i cokolwiek zrozumieć, nie dawałem rady. Kształt jej warg zbyt bardzo się gimnastykował, bym mógł chociaż skupić się na następujących po sobie błyskawicznie słowach. A żeby to był mój największy problem. Ba! Cały ten język nawet nie przypominał polskiego, a ja przegrywałem z tym krajem na każdej możliwej płaszczyźnie. – Locegoz?
   Wzruszyłem ramionami sfrustrowany, sygnalizując kobiecie, że moja granica między nie wiem, co mówisz a nie wiem jak odpowiedzieć jest cienka niczym tafla jeziora. Dopiero kiedy usłyszałem drżący głos Leny, moja głowa odwróciła się jak na zawołanie w jej stronę, a oczy, w których tańczyły iskierki ognia, jakby przestały dowierzać, że w obecnym zmizerniałym stanie dziewczyna zdołała w ogóle przemówić.
   – Niech się pani nie przejmuje... – Do moich uszu dotarł obcy język, jednakże wystarczył mi jeden znaczący fakt. Ten złamany, drżący głos znów przeciął moje serce lodowym grotem, sprawiając, że zamknąłem oczy z nadzieją, iż obudzę się w lepszym czasie. Nie, Alec, przebrniesz przez to. Przebrniecie razem w jednym kawałku. Z powrotem je otworzyłem, wbrew temu, jak niewygodny okazałby się ból. Skoro Lena sobie jakoś radzi, ja też muszę. Nie zostawię jej z niczym samą, już nie.
   Powiedziałem coś, co było znacznie silniejsze ode mnie i od każdej przeciwności.
   – Chodź tutaj... – Westchnąłem ze zmęczeniem, przenosząc się w miejsce obok dziewczyny. Objąłem ją jednym ramieniem, nie mając większej ochoty myśleć, czy chciała mnie teraz odrzucić, odepchnąć, czy po prostu już skończyły się jej pokłady sił na to. Ostrożnie, jakby bojąc się, że ją zranię, przysunąłem jej ciało bliżej siebie i wsłuchałem się w szloch, który w moich uszach nie miał żadnego końca. Nawet gdyby w rzeczywistości ustał, ja ciągle słyszałbym jego krwawe echa.
   Stwierdziwszy, że nie zostało już nic innego na dzisiaj, skupiłem się na chwili, kiedy głowa Leny oparła się delikatnie o moje ramie. W takim stopniu tęskniłem za jej bliskością, że teraz czułem się tak dobrze, że nie byłem w stanie opisać tego zwykłymi słowami. Że opuszczają mnie wszystkie problemy, a to, co złe, siedzi ukryte za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Z drugiej zaś strony otaczała mnie taka spokojna melancholia, nie pozwalająca mi na zbyt długie odczuwanie tych wszystkich przelotnych rzeczy, tak zwanych przyjemnych rzeczy.
   Otrzepując się z obciążających myśli, starałem się wsłuchać w relaksacyjne trzaskanie iskier, które tańczyły w płomiennych językach, ogrzewających całe pomieszczenie. Ale czy to był sposób, by odpocząć od tego wszystkiego? 
   
***

   Tamtej nocy nie dano mi zasnąć. Jak nie były to denerwujące chrapania, które miały moc przebicia przez ściany, to myśli, które okazywały się jeszcze głośniejsze. Takie, że pokusiłem się o stwierdzenie, iż mógłbym słuchać rodziny górali. Burza przeszła dopiero nad białym ranem, przestając drgać bezustannie szybami zamkniętymi w drewnianych framugach. Bez zbędnych ceregieli podziękowaliśmy za nocleg u górskiej rodziny i bez żadnego śniadania wyruszyliśmy w dalszą podróż. Nie umiałem być spokojny, gdy czułem na karku oddech policji. Ojciec Leny też, do cholery, nie był miłym wspomnieniem, który naraz kazał mi się martwić o najważniejszą osobę w moim życiu. Gdy on jej dotknie, przysięgam, zepchnę go ze stoku. Rozejrzałem się w poszukiwaniu podejrzanych, lecz zaskoczył mnie całkowity ich brak. Tylko górskie widoki, rozciągające się dookoła nas, nierówność pod stopami, odrobinę śliska trawa, na której trzeba było bezwzględnie uważać. Dlatego moją troskę o Lenę, żeby ta nagle nie zsunęła się ze wzgórza, można by wręcz przyrównać do paranoi. Nienaturalna cisza towarzyszyła słońcu, które zaczynało się malować na kancie odległego horyzontu, oświetlając wszystko jeszcze wyraźniej, niż gdy to niebieska barwa wczesnego poranka naznaczała niebo. Teraz stawało się absolutnie pomarańczowe.
   Właściwie jaki był nasz cel? Uciekać? Uciekać przez cały ten czas? Zadawałem sobie te pytania, nie dając powodów do niepokoju i ograniczając każdą rzecz jedynie do prawa bytu w głowie. Męczyły mnie tak usilnie, że nie zwracałem uwagi na ciszę, która zalęgła między mną a Leną. Ale nie była to taka typowa, niezręczna cisza, a taka przyjemna. W połączeniu z pięknym porankiem, rześkim powietrzem, mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że to właśnie to, czego potrzebowaliśmy przez tak długi okres, lecz istniały powody, które przekreślały to jedną, grubą linią. Przecież sytuacja wygląda tragicznie. I wtedy w moich spodniach zawibrował telefon. Wyjąłem go z kieszeni, dostrzegając kątem oka jak ściągam na siebie spojrzenie niebieskich tęczówek. Nieznany numer. Już po zaledwie połowie sekundy do moich uszu uderzył zasapany i przerażony głos.
   Jedno, proste i konkretne zdanie, hamujące bicie serca.
   – Alec, Mueller nie jest psychiatrą. To morderca.
   – J-jak to, do cholery?
   Czułem, jak momentalnie narasta we mnie nieokiełznany szok. Od góry do dołu. Nie zwracałem uwagi na to, czyj to głos, tylko na to, co chce mi przekazać. I potrzebowałem paru sekund milczenia, by poukładać myśli w odpowiednim szeregu, a przede wszystkim żeby w to uwierzyć. Jak? Jak miałem w to uwierzyć? Wszystkie moje wspomnienia z tamtej sceny wypadku wróciły; cały zamęt, jaki wprowadziłem, by tylko wydostać się z auta. Wciąż słuchałem głosu w telefonie, wbrew temu, że Lena szarpała mnie za kurtkę, którą oddała mi jeszcze tamtej nocy. Bez względu na żadne zewnętrzne bodźce, po prostu skupiłem się na tych słowach.
   – Wiózł cię morderca i na pewno nie tam, gdzie powinieneś jechać. Trzymaj się, wysyłamy policję niemiecką. – Czy to Craver? W moim umyśle nie starczyło miejsca na tę sugestię. 
   – Ale... – Przełknąłem ślinę, poświęcając jeszcze parę skrawków czasu, by z bijącym w całym moim wnętrzu sercem zdecydować się, czy wytłumaczenie wszystkiego to najlepsze, co mogłem wymyślić. Musisz, Alec. – Ale ja nie jestem w Niemczech. – Na tych przepełnionych grozą słowach absolutnie wszystko ucichło do tego stopnia, iż odnosiłem wrażenie, że zostałem całkowicie odcięty od świata.
   Potem kwestią czasu pozostało to, zanim opowiedziałem swoją historię, która przywiodła mnie tu, gdzie teraz jestem. Ostatnie moje słowa to wezwałem karetkę, potem Lena więcej nie dała mi siebie ignorować, i wówczas dowiedziałem się dlaczego. Odwróciłem się w tym kierunku, w którym kazała mi patrzeć, ledwo zatrzymując wokół siebie aurę względnego bezpieczeństwa. Całkiem przestałem zwracać uwagę na głos wręcz wyrywający się z telefonu; wsunąłem urządzenie do kieszeni i zakryłem Lenę własnym ciałem, widząc, jak paręnaście metrów od nas, zza wzgórza, grupka pijanych górali chwieje się na wszystkie strony i krzyczy w naszym kierunku.
   – Powinniśmy uciekać? – Szepnąłem, cofając się o krok razem z Leną. Oprócz dwóch stoków, wokół nas nie było niczego, a jedyne wyjście okazało się zajęte przez nadchodzących oprawców. Dlaczego mamy takie szczęście? Bełkotali coś, czego nawet nie próbowałem zrozumieć, a z każdym kolejnym krokiem przybliżającym ich do nas, moje myśli w głowie zatracały się tak, jakby bezpowrotnie spadały w przepaść. Czas się kończył.
   Koniec.
   – Kukajcie na to! Jakiś ceper – krzyknął jeden, poszerzając usta w szczerbatym uśmiechu. Ogół tej niewielkiej bandy określało tylko dwa słowa: typowe żule, nieważne czy z Polski, czy ze Stanów Zjednoczonych. Omijałem ich energiczne ruchy ręką, które chciały mnie złapać, naraz z ogromną dokładnością chowając Lenę za sobą. Nie pozwoliłem, by którykolwiek z nich chociażby zwrócił na nią uwagę, mimo że moje serce prawie wyrywało mi się z piersi, kazało uciekać.
   – Ceper, ceper! – zawtórował mu drugi.
   – A oboc, jaka zornicka! Chodoki, pedziyćmy mu, że ni ma czego sukoć.
   – Przestańcie, odejdziemy stąd... – Lena wyskoczyła mi zza pleców i stanęła obok mnie, natychmiastowo ściągając na siebie uwagę czterech obecnych górali. Śmiech wydarł się z ich gardeł, gdy dziewczyna syczała przez zęby z mięśniami wrogo spiętymi na jej twarzy. I zdawało mi się, że cokolwiek mówiła, nie wyjdzie nam to na dobre. Lena, jeśli ich obrażasz, to przestań. W atmosferze zawisła groźba, która pod żadnym pozorem nie pozwalała mi na pozostanie spokojnym. Wystarczyło najmniejsze drgnięcie ich rąk, bym ściągnął mocno brwi i samym chłodem tęczówek próbował pokazać, że jeśli posuną się do czegoś jeszcze, to nic nie skończy się dobrze. Nie dla nas, dla nich również.
   – Teroz cię tu ni mo!
   O czym wy, do cholery... „Alec, uważaj!” – zaledwie tylko to usłyszałem, zanim wydarzenia bez mojej kontroli popędziły do przodu. W okamgnieniu Lena wyskoczyła do przodu, odpychając mnie jedną ręką mocno w bok. Upadłem z hukiem, uderzając głową o twardą ziemię, jednak nie z takim impulsem, który by mnie oszołomił i wyłączył z gry na parę minut. Odwróciłem głowę, przepełniony ogromnymi obawami i moje serce całkowicie stanęło w miejscu. Ból jakby zniknął, kiedy nóż ujęty w ręku górala odbił się blaskiem słonecznym i machnięciem przeciął powietrze. Świsty ostrza były teraz tylko kroplą w oceanie, nie mające siły przebicia przez warstwy krzyków oraz śmiechów, które motywowały do działania tego, który zaatakował Lenę. Blondynka szarpała się z nim, przesuwając kroki coraz bliżej stromego i usnutego pancerzem kamieni stoku. Odnosiłem wrażenie, że minęło zbyt dużo czasu, zanim dźwignąłem się na nogi, lecz to było tylko parę sekund napawających mnie takim strachem o Lenę, jak jeszcze nigdy. Prawie potykałem się w biegu i niejednokrotnie poszedłem o zakład, że dziewczyna ciągle była o krok przede mną. Ja robiłem krok, ona kolejny, i to było niekończące się błędne koło. Nie miałem czasu, cholera. W akompaniamencie tych wszystkich gwarów i pijackich krzyków, rzuciłem się z nową siłą w bieg, obserwując, jak ramie mężczyzny odpycha Lenę znacznie silniej, niż kiedykolwiek. Wystarczająco, by poturlała się na krawędź stoku. Damn, damn, damn damn. Ogarnął mnie przestrach, piorunujący moje ciało, kiedy tragedia niebezpiecznie zbliżała się na przestrzeni paru sekund. Czując już takie wielkie emocje nie szczędzące moich nerwów, rzuciłem się w ślad za Leną. Pośród setek zsuwających się kamieni, słyszałem jej zduszony strachem pisk, który kazał mi natychmiastowo pospieszyć swoje działanie. Nie liczyło się już to, gdzie był góral. Nie liczyło się nic oprócz jej bezpieczeństwa. 
   Kolejna chwila, kolejna obawa, którą poprzysiągłem się wyeliminować, przezwyciężyć, uciszyć. Ryzykując jeszcze więcej strat w umyśle, odskoczyłem od podłoża wypełnionego kamieniami i nareszcie udało mi się nadążyć za Leną. Cieszyłem się, osnuty tymczasową mgłą ulgi, wbrew temu, że teraz to my oboje zsuwaliśmy się coraz niżej. Próbowałem złapać ją za ubranie, rękę, cokolwiek, ale kończyło się na próbach. Wtedy spojrzałem w dół i to wszystko, co dobre, rozpłynęło się tak, jakby nigdy wcześniej nie istniało. Przepaść, głęboka przepaść. Kamienie uciekały spod stóp Leny, ciągnąc ją coraz to niżej w dół.
   Serce chciało mi się wyrwać z piersi, kiedy przesuwałem głowę w każdą stronę, by wyczaić cokolwiek, co może nam pomóc, aż w końcu znalazłem punkt zaczepienia. Złapałem za mocny korzeń i ostrożnie zsunąłem się niżej, sprawiając, że od rozpadliny dzieliło mnie zaledwie dwa metry.
   – Alec, nie!
   – Lena! – Widziałem, jak jej sylwetka znika stopniowo za krawędzią przepaści, prosto przed moimi wybałuszonymi ze strachu i zdziwienia oczami. Nie mogę na to pozwolić... Rzuciłem się naprzód i z niemiłym bólem złączyłem klatkę piersiową z nierówną od kamieni powierzchnią. Wysunąłem rękę tak daleko, jak tylko byłem w stanie i zatrzymałem jej nadgarstek akurat w tym momencie, kiedy prawie spadała w dół. Wystarczyło to jedno dotknięcie jej delikatnej skóry, by uderzył we mnie spotęgowana ulga, strach, adrenalina, wszystko po kolei, co mogło znaleźć się w tej chwili w moim wnętrzu i stworzyło ogromną mieszankę, której nie byłem w stanie chociażby opisać, a co dopiero pojąć. Mam Lenę, ona jest teraz przy mnie. 
   Mięśnie w mojej ręce napięły się jak struna, paląc żywym ogniem. Nie trać sił, Alec, było gorzej. Z mojej skroni spływały pojedynczo kropelki potu, ale bynajmniej nie dlatego, że byłem zmęczony. To sytuacja próbowała wyrwać ze mnie całą energię, którą trzymałem w sobie tak mocno, jak trzymałem Lenę za rękę, nie pozwalając jej się wyślizgnąć.
   – Żyjesz? Nie patrz w dół – wysapałem, patrząc w jej rozszerzone ze strachu źrenice.
   – Uważaj! – odpowiedziała mi z krzykiem, sprawiając, że natychmiast spojrzałem przez ramie w górę. Dwóch pijanych górali wciąż zechciało utrudnić nam życie. Widziałem, jak jeden po coś sięga, po czym w jego dłoni pojawił się sporawy kamień. Nie rób tego, bo zabiję cię wzrokiem. Zrobił to. Rzucił nim w moją stronę, jednak na tyle nieudolnie, by osunął się po warstwie innych kamieni i zatrzymał się na niej. To ewidentnie było ostrzeżenie, które nie sposób ignorować.
   Popatrzyłem w dół badawczo, mając nadzieję, że to, co teraz powiem, nie wykopie mi ani Lenie grobu.
   – Lena, ufasz mi?
   Ściągnęła brwi, zdziwiona moim nie do końca taktownym pytaniem.
   – Ufasz mi? – powtórzyłem w zatrważająco szybkim tempie. Pokiwała głową. – To puść. Puść i mi zaufaj, proszę. Inaczej... – Kolejny kamień świsnął w powietrzu, mijając mnie zaledwie o centymetry.    Bez słowa, z nieodczytanym przeze mnie wzrokiem, zrobiła to, wyślizgując się z mojego uścisku i mimo że dobrze wiedziałem, co mówię, spiorunował mnie szybki dreszcz czystego przerażenia, który przepełzł mi po kręgosłupie. Zahaczyłem ręce o krawędź i spojrzałem w dół, nie myląc się ani trochę. Boże, co za ulga. Lena znalazła się na skalnej platformie, która jako jedyna wyróżniała się pośród nierówności gór swoją wielkością. Po chwili i ja ostrożnie odwróciłem się po kamieniach i zeskoczyłem bez najmniejszego wahania. Przez ułamek sekundy podmuchy powietrza uderzały mnie od dołu, aż w niespodziewanym momencie zetknąłem stopy z powierzchnią. Symfonia grozy, która przez cały ten czas grała w moich uszach, teraz uciszała się bezpowrotnie. Koniec? Ostatnie krzyki, odbijające się echem w całych górach także zanikały, a ja nie miałem ochoty, by przyciągnąć je ku sobie z powrotem.
   – Jesteś cała? – spytałem, starając się opanować oddech i uwolnić płuca od zaciskających się na nich łańcuchów. W tej samej chwili przyjrzałem się jej twarzy z taką skrupulatnością oraz troską, jakbym chciał faktycznie sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. 
   – Tak... – Oparła plecy o ścianę, którą stworzyła sama natura. Dopiero teraz znalazłem moment, by poukładać myśli, a może w ogóle przestać myśleć... 
   – Boże, Lena, martwiłem się... nie strasz mnie tak nigdy więcej... – Nie wytrzymałem. Po prostu, wydając z siebie odgłos ulgi, przykucnąłem przy dziewczynie i jednym ruchem dłoni zagarnąłem ją w swoje objęcia. Znów poczułem, jak jej włosy muskają moją szyję, jak jej oddech ogrzewa mnie tak, jak jeszcze kiedyś w Akademii. Odepchnij mnie, jeśli chcesz. 
   Dopiero po zaledwie paru momentach odsunąłem się od niej w ciszy i usiadłem obok. Wbrew temu, że górskie widoki były piękne, obecne położenie nie pozwalało nam się tym nacieszyć w żadnym stopniu. W mojej głowie znów kumulowały się myśli, nad którymi nie mogłem zapanować. Jak stąd zejdziemy? Jeśli to oznacza drugą wspinaczkę, to cholera, niech nie pada deszcz. Wysunąłem telefon z kieszeni, uświadamiając sobie, jak mało czasu upłynęło od zadzwonienia najprawdopodobniej Cravera... kimkolwiek był morderca, tu w Polsce, w górach, nie miał szans mnie odnaleźć. To już przeszłość, a przeszłość trzeba zostawić za sobą. Jednak mojej uwadze nie umknęło coś, kiedy ponownie sięgnąłem do kieszeni.
   – Lena. Musimy wracać do schronu.
   Zdjęcie, które trzymało w sobie tyle wspomnień, zostało tam, gdzie ostatnio byliśmy. Nie mogę po niego nie wrócić... Poza tym, co mamy innego do roboty? W końcu zaczną nas szukać, to bez znaczenia.

Lena? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz