Mimowolnie parsknęłam śmiechem. Chłopak mógł sam jeden robić
za całą orkiestrę. To w muzykach zawsze mnie dziwiło. Że gdy zaczną, ciężko im
przestać i rzadko kiedy kończy się na jednym instrumencie.
- Logiczne, że jeżeli umiesz grać na fortepianie albo
pianinie, umiesz też na keyboardzie – stwierdziłam, wyglądając przez okno. –
Kiedyś uczyłam się grać na klawiszach.
- I co się stało?
- Nie mogłam się zebrać, żeby kupić własne urządzenie. Po
jakimś czasie odpuściłam temat i skupiłam się na zdjęciach.
Oparłam głowę o szybę, wpatrując się w drzewa. Jedno drzewo,
dwa drzewa, trzysta pięćdziesiąt drzew… Po
czterystu rozbolały mnie oczy. Przypomniały mi się czasy kiedy z mamą
jeździłyśmy przez lasy, wsie i miasta z muzyką ustawioną na cały regulator. To
były piękne chwile, gdy ludzie oglądali się za nami, patrząc na wydzierające
się idiotki. Wyznawałam zasadę: „Można robić z siebie debila w miejscu, gdzie
nikt cię nie zna”. Stosowałam ją bardzo często.
- Kiedyś się zastanawiałam dlaczego spotykam tylu muzyków –
powiedziałam po chwili, przenosząc spojrzenie na chłopaka. Miał miłą twarz.
- A spotykasz ich „tylu”?
- Tak, spotykam ich „tylu”. W szczególności fortepianistów.
Z tych relacji nie wychodzi nigdy nic dobrego – stwierdziłam, wbrew swoim
słowom, z uśmieszkiem na ustach.
- Nie pytam dlaczego – powiedział z rozbawieniem.
- Nie pytaj, i tak byś się nie dowiedział.
Kiedyś jednego roku spotkałam trzech. Trzech fortepianistów.
Trzech chłopaków, gdzie z każdym nawiązałam bliższe relacje. Sytuacja była o
tyle dziwna, że każdego poznałam w innym miejscu, w innym czasie, a trzeba
dodać, że nigdy nie obracałam się w środowisku muzycznym. To były przystojne
chłopaki.
- Jesteś kolejnym do kompletu – uśmiechnęłam się ironicznie.
– O ile nie okażesz się seryjnym mordercą.
- Zanim wsiadłaś, mogłaś sprawdzić bagażnik. Mam tam kilka
poćwiartowanych ciał.
- Wierzę na słowo.
Wyjechaliśmy z lasu drogą, którą wcześniej tam dotarłam.
Budynek szkoły znajdował się niewielki kawałek dalej. Chłopak wjechał na
parking i zatrzymał samochód.
- No to jesteśmy na miejscu.
Odpięłam pas i zaczęłam się gramolić. Otworzyłam drzwi auta
i niczym łania „wypłynęłam” na brukową kostkę. Zamknęłam za sobą czerwone
wrota, obeszłam samochód i stanęłam przy oknie od strony kierowcy. Szyba
osunęła się w dół.
- Dziękuję za podwiezienie, mr Michael. Chyba jednak nie
jesteś seryjnym mordercą. – Z bocznej kieszeni torby na aparat wyjęłam
długopis, a z kurtki – zmiętolony paragon z marketu. Szybko napisałam tam rząd
cyferek i wręczyłam chłopakowi. – Mój numer. Może nie okażesz się również
stalkerem.Już chciałam odejść, gdy coś mi się przypomniało. Zatrzymałam się i marszcząc czoło, włożyłam dłoń do kieszeni, z której wcześniej wyciągnęłam paragon. Miałam tam też drugi. Wyjęłam go i sprawdziłam jakie zakupy na nim widnieją. Dwa soki, batonik… o cholera. Podbiegłam do chłopaka i wyjęłam mu z ręki kawałek papieru.
- To oddaj, a trzymaj drugi. – Był tam ten sam rząd cyfer. Może sytuacja wyszła głupio, no ale gdzie na początku znajomości dać chłopakowi swój numer telefonu na paragonie, gdzie pozycje kupione to: magazyn „Mała księżniczka” (mają fajne kolorowanki), słoiczek Gerberek (są zdrowe, idealne na podwieczorek), chusteczki dla niemowląt (buty świetnie się po nich błyszczą) i podpaski?
Michael? :'D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz