4.22.2017

Od Aleca - C.D Leny

   Cztery dni minęły, pogrążające mój umysł niczym w najgorszych torturach, które sprawiały, że czułem się obojętny z tym czy zwariuję, czy pozostanę sobą. Nie spałem, nie jadłem, nie chodziłem na zajęcia, co czasami skutkowało wizytą nauczycieli. A ja, jak gdybym miał w głowie nagraną kasetę, automatycznie mówiłem im to, co zawsze. Jest dobrze, niedługo wrócę. Byłem jak manekin: bez uczuć, bez sensu istnienia, który zaginął gdzieś po drodze w poszukiwaniu szczęścia. Tego niesamowitego szczęścia podarowanego mi przez Lenę. Myśl, że ona zniknęła z dnia na dzień, gdy ucinałem drzemkę, wypełniała mnie okropnym poczuciem winy, i tak właściwie całe dnie spędzałem tylko nad tym, żeby się do niej dodzwonić, żeby usłyszeć chociaż ten piękny nawet w słuchawce głos, który sprawiłby, że opuściłyby mnie wszystkie obawy, stojące nade mną niczym kat nad biedną duszą. Cztery ściany, w jakich spędzałem minuty, godziny, stały się dla mnie jedynym otoczeniem, a upływający mi jak przez palce czas równie dobrze mogłem określić jako wieczność. Kocham Lenę, przecież ją kocham. Gdy przez zbite cztery dni powtarzałem sobie te słowa, dodawały mi tyle sił, że zdołałem wybudować piętro muru nieustępliwości i desperacji. Ale za każdym razem było ono silniejsze, takie, które kazało mi wstać z łóżka i robić cokolwiek innego niż myśleć o tym, co nieuchronne. Zegar pokazywał godzinę dziesiątą, kiedy dźwignąłem się na nogi i starałem ogarnąć swój wygląd. Nie ma mowy, bym siedział bezczynnie. Nie, gdy najważniejsza dla mnie osoba jest nie wiadomo gdzie, a tego się jeszcze dowiem.
   Ostrość wylewająca się zza okna po odsłonieniu rolet bezlitośnie poraniła moje oczy i zmusiła do błyskawicznego odwrócenia głowy w przeciwną stronę. Spod wpół przymkniętych powiek, nieprzyzwyczajonych do kilku jaskrawych strumieni wpadających do pokoju, starałem się spojrzeć na słońce i rozjaśnić swoje wyblakłe tęczówki, jak trudne by się to nie okazało. Jego promienie oświetlały wszystko w pomieszczeniu, przepędziły mrok z półek, na których wkrótce dostrzegłem coś, czego nie byłem w stanie zobaczyć w mroku codzienności. Sam nie wiedziałem, jakim uczuciem wypełnił mnie tajemniczy, papierowy i cieniutki kwadrat, ale deliberowałem, iż to pierwsze zapowiedzi ciekawości, która narastała bez mojej kontroli. Za każdy przedmiot związany z Leną czułem się tak odpowiedzialny, jakbym miał jej już nigdy nie zobaczyć, lecz przez te cztery dni, kiedy ta myśl dobijała się do drzwi mojej podświadomości niczym nieproszony gość, ignorowałem ją i wręcz przepędzałem. Maksymalnie podszedłem do biurka, ta rzecz stała się dla mnie na tyle widoczna, iż mógłbym rozróżnić na niej każdy szczegół. Każde zagięcie, blask jaki odbijała taśma sklejająca dwie rozerwane części w całość. Ogarnął mnie taki ból, jak jeszcze nigdy. I mimo że na zdjęciu znajdowałem się tylko ja, bałem się, że zacznę czuć się tak, jak wtedy. Samotny, pozbawiony szczęścia i znudzony wszystkim dookoła. Takie właśnie emocje rozpisywały się na twarzy tego chłopaka, który siedział i popijał kawę, patrząc beznamiętnie w obiektyw aparatu. Ale jednak ta świadomość nie mogła być silniejsza niż głucha rozpacz, która niczym drut kolczasty owijała gasnącą czerwień mojego serca. Nie potrafiłem odszukać w sobie energii, by się pogodzić z tym, że Lena zostawiła to zdjęcie... i co chciała mi tak właściwie powiedzieć, robiąc to? W mojej głowie kumulowały się bezsensowne myśli, obdarte z optymizmu i mające taką siłę, która była w stanie stworzyć pęknięcia w moim długo budowanym murze desperacji. Chwyciłem je ostrożnie, w obawie, że całe wspomnienia przejdą na mnie z powrotem, a ich przekaz zmieni mnie na zawsze. Czułem nierówność zagięć pod palcami, które nie pozwalały mi zapomnieć o niczym. O Noah'u, o tych wydarzeniach, które wbrew pozorom zacieśniły relacje między mną a Leną. Co cię nie zabije, to cię wzmocni... czy aby na pewno? To, co teraz czuję, to motywująca siła? A może... powinienem zrobić coś, co ją skutecznie wyzwoli. Przechyliłem głowę w zastanowieniu, schowałem zdjęcie w przednią kieszeń z telefonem, chcąc zawsze mieć je przy sobie niczym relikt, dzięki któremu nie zapomnę o mojej sympatii, która jest teraz nie wiadomo gdzie...
   Wyszedłem na korytarz, zatrzymując się gwałtownie w drzwiach, gdy do moich uszu dobiegł znajomy głos. Co on tu jeszcze robi? Stałem nieruchomo, nie pozwalając, by zdradził mnie chociażby przyspieszony oddech. Kroki stawały się coraz głośniejsze i w najbliższej chwili moje serce niebezpiecznie się szarpnęło, kiedy sylwetka ojca śmignęła mi tuż przed oczami. Z tą pulsującą w środku wielką obawą, ulga pomieszana z dziwnym uczuciem zdenerwowania zawitała mi na twarzy, uświadamiając mi, jakim jestem szczęściarzem. W pustym, cichym korytarzu – bo przecież uczniowie siedzieli na lekcji – głos ojca był tak donośny, jakby w ogóle nie przejmował się faktem, że ktokolwiek może go usłyszeć. Z wyraźną aprobatą powiedział tylko te parę słów, które spowodowały, że narastała we mnie złość. Udało się, dobra nasza, panie Czereśniewski. Tłumiłem w sobie wszelkie pokłady siły woli, aby wykorzystać je w walce z samym sobą. By nie wybiec tam i nie zwrócić na swoją osobę najmniejszej uwagi. I ta męczarnia w klatce zwanej moją głową trwała do momentu, kiedy straciłem ojca z zasięgu wzroku oraz dzwonek rozbrzmiał swoim irytującym dźwiękiem, zwiastującym nadejście przerwy. Stałem teraz jak ta samotna dusza, obserwując jak uczniowie napływają z każdej strony korytarza, czyniąc z ciszy i spokoju jedynie kruche wspomnienie. Myśl, Alec, myśl... co zrobić. Jak się stąd wydostać, jeżeli każdy przez ostatnie dni wpajał ci, że nie możesz. I robił to dokładnie tak, jakby wszystko było zaplanowane z góry, żebym nie mógł więcej jej znaleźć.
   – Och, będę tego żałował... – wyszeptałem złowrogo pod nosem i zaledwie podczas wymawiania ostatnich głosek obróciłem się dookoła. Jak gdyby nigdy nic, wychwyciłem ręką kołnierz młodszego chłopaka, którego imienia nie znałem, i gwałtownym szarpnięciem umiejscowiłem go pod twardą, zimną ścianą, z jaką natychmiast złączył plecy. Jego skrzekliwy jęk, który temu towarzyszył, wręcz zmuszał mój głęboko schowany rozum do wyjścia z cienia. Wiedziałem, że robię źle, że będę tego żałował, ale dla takiego desperata każda myśl była jak wyjście z sytuacji. Czułem się pogodzony z tym, co robię, gotów, by zauważyć efekty.
   Przeszyłem chłopaka mroźną barwą swoich oczu, przypatrując się jego przerażeniu, rosnącemu bez żadnych ograniczeń. Uchylał usta, jakby chcąc krzyczeć o pomoc czy chociażby złapać głębszy haust powietrza, ale to było tyle. To, co naprawdę smutne w tym wszystkim, to to, że dookoła ludzie żyli własnymi prawami; zdrowie i stan tegoż kolegi podlegały wskaźnikowi empatii rówieśników, którzy zachowywali się tak, jakby przemoc była w tej szkole na porządku dziennym. Jedni odwracali się na moment, drudzy szeptali do kolegów i koleżanek, lecz wspólnie ich można określić jako typowych ignorantów, których nie obchodzi ktoś, kogo specjalnie nie znają. Nie próbowałem nawet myśleć nad tym, jak dalej ciągnąć tę grę. Zresztą myślenie to ostatnie, co powinienem tu zastosować, więc gdy uczeń zatrząsł się kilkukrotnie, wykrzyczałem mu w twarz całkiem losowe słowa godne szaleńca, za jakie najchętniej bym się skarcił, gdybym zrobił to bez godnego powodu. Poziom agresji w moim głosie, wykształcony dzięki zajęciom aktorskim, na długo zmroził krew w żyłach wszystkim, którzy do tej pory chodzili wte i we wte, a teraz stali wryci jak posągi. Jedni z telefonem, nagrywając, drudzy buczeli, a jeszcze inni uciekali z podkulonym ogonem, patrząc ukradkowo. Wróciłem wzrokiem do swojej ofiary, której przerażone oczy próbowały zrobić na mnie wrażenie, wydostać z wnętrza tę cząstkę człowieczeństwa. Nie dzisiaj. 
   – Odpowiadaj!
   Zero reakcji, tylko te spłoszone tęczówki spoczywające w tej chwili prosto na mnie. Błagały o pomoc, a ja pozostawałem na to obojętny, bo tak trzeba. Zmuszony byłem dalej ciągnąć tę grę w poszukiwaniu efektów; zdradzałem całe znaczenie mojego zachowania, co parę skrawków czasu obracając się wokół siebie, gdyby jednak ktoś odważył się podejść i dać koniec temu, co wyrabiam, ale dostrzegałem tylko gapiów. Doszedłem do wniosku, że im bardziej wyglądam na szalonego, tym lepiej. I gdy miałem już pomyśleć nad tym, jakie piekło zgotować mam jeszcze temu gościowi, by inni w końcu zainterweniowali, poczułem jak moje kończyny wypełnia dziwna siła, a umysł doszczętnie szarpie mi agresja oraz niespotykana wcześniej złość, która – strach przyznać – nie wyglądała mi na udawaną. Z nieznajomego dla mnie powodu począłem traktować chłopaka tak, jakby właśnie zawinił czymś okropnym. Bez żadnego słowa, z obojętną, zimną miną, będącą w stanie przemienić wodę w lód, wymierzyłem uczniowi cios pięścią w bok, pozwalając, by z głuchym hukiem i jego stłumionym w gardle jękiem upadł na podłogę. Kiedyś go za to przeproszę. Przez cały ten czas słyszałem za uchem szept, który mówił, że muszę to kontynuować, bez względu na skutki; że nie mogę szybko przestawać, jeśli trzymam się dramatycznie ważnego planu. I pod wpływem tych słów, ze zmęczonym westchnięciem, jakbym miał dość milczenia, usiadłem okrakiem na leżącym chłopaku i pięściami rąbnąłem kilka razy w jego wychudzone, uwydatnione policzki, sprawiając ze za każdym kolejnym ciosem jego głowa szarpała się z prawej stronę na lewą, z ust rozbryzgując krwistoczerwoną posoką po powierzchni korytarza. I to nie miało końca, czułem taką nieustającą energię, pośród której nie starczało miejsca na pojęcie jakim jest współczucie, łagodność. Omal nie zapomniałem, że coś takiego istnieje, i jedynym, długo wyczekiwanym ratunkiem do wybawienia resztek mojej człowieczej duszy z tego piekła były ręce chwytające mnie za ramiona. Odciągnęły mnie od chłopaka w czasie, kiedy knykcie moich zaciśniętych mocno pięści zdążyły już zbieleć.
   – Alec, odbiło ci do reszty?! – Tajemniczy Rudzielec ciągnął mnie do tyłu i to najprawdopodobniej był Aiden.
   – Hm? – Podniosłem jedną brew do góry, każąc mu odnieść wrażenie, że kompletnie nie czuję się w żaden sposób winny. I robiłem wszystko, by ta aura spokoju została przy mnie na dłużej, przynajmniej do czasu, aż opuszczę szkołę. Mój plan musiał się udać, inaczej niczego nie osiągnę. 
   – Stary, rozumiem, że Leny już tu nie ma, ale nie masz prawa nękać teraz niewinnych w szkole. Sam byłeś temu przeciwny. A teraz...
   – Nie ma Leny, nie ma starego mnie. Przykro mi to mówić, muchacho. – Spojrzałem przelotnie na swoje ręce, które były teraz splamione krwią. Bolały. A co gorsza nie pozwalały zapomnieć o tym, do czego byłem zdolny te sekundy wcześniej. Za każdym razem, gdy dobijało się do mnie niewygodne poczucie winy, odpychałem je najmocniej, jak potrafiłem, wmawiając sobie, że tak trzeba.
   Ostatnie parę minut spędziliśmy z Aidenem na utrzymaniu kontaktu wzrokowego, z czego mój próbował wwiercić się w jego czaszkę. Gdy stwierdziłem, że dalsze stanie w miejscu tylko oddala mnie od tego, co naprawdę ważne, wzruszyłem ramionami, przesuwając lekko rozbawionym wzrokiem to po rudzielcu, to po leżącej na ziemi, zakrwawionej ofierze, która skupiała na sobie wszystkie uczniowskie spojrzenia. Potem, z wręcz nienaturalnym spokojem włożyłem rękę do kieszeni, wyminąłem chłopaka, który non stop wodził za mną tymi swoimi świdrującymi ślepiami. Widząc, jak przechodzę obok nagrywającego telefonu, uśmiechnąłem się perliście do kamery, poruszyłem raz brwiami i zasalutowałem w jej stronę, sprawiając, że spod urządzenia natychmiast ujawniła się uradowana i zarumieniona dziewczyna. Nie czułem się ani trochę winny i to sprawiło, że w moich nerwach zamrowiła chwilowa obawa o to, czy jednak aktorstwo nie weszło zbyt mocno. Odczuwałem dokładnie nieobecność Leny i jednocześnie wszystko było mi jedno, ta szkoła bez niej to nie szkoła, to po prostu kolejne inne miejsce, które kiedyś nie było dla mnie obojętne tak, jak teraz. Cholernie chciałem Ją teraz zobaczyć... ale będę cierpliwy. Dopóki wszystko idzie zgodnie z planem, pozostanę taki. Omijając bez wrażenia większość szkoły, udałem się do korytarza niezliczonej ilości pokoi. Znalazłem swój azyl, usiadłem na łóżku, jak gdyby czekając na wyrok. Bo przecież zjawienie się całej rzeszy nauczycieli to po prostu kwestia czasu; dawno to zrozumiałem i pod wpływem moich niezmieniających się planów traktowałem tę myśl z przerażającym spokojem. Bez żadnych skrupułów zamierzałem słuchać ich oskarżających głosów, z którymi bym się zwyczajnie zgadzał. Bo po co się spierać?
   I w okamgnieniu drzwi otworzyły się gwałtownie. Podniosłem spojrzenie, obserwując, jak trójka mężczyzn ustawia się przede mną w zupełnej ciszy, jakiej się nie spodziewałem. Lustrowałem ich wszystkich wzrokiem tak obojętnym, że miałem wrażenie, że kara będzie stokroć gorsza, mimo że oczekiwałem tylko jednego. I nie było to wywalenie. 
   – Zamierzasz cokolwiek powiedzieć, Alec? – To był Stanley. Sam Eric Stanley ruszył się ze swojego miejsca, by wspomóc jakimś sposobem pozostałą dwójkę nauczycieli, która stała wryta w podłogę. Skontrolowałem ich ruch, dostrzegając, jak minimalnie dygotali. Dlaczego? 
   – Nie. – Wyszczerzyłem zęby w wielkim, pamiętnym uśmiechu, pochylając się do przodu i opierając łokcie o kolana.
   – Więc nie masz żadnego problemu z tym, że ten chłopak leży teraz u pielęgniarki i stracił tam przytomność wskutek obrażeń głowy? Nie wiemy, co mu jest.
   – Może wstrząśnienie? Czy coś... – Wszedłem mu w słowo, mówiąc to aż nadto spokojnie.
   Teraz to Seagal spojrzał mi prosto w oczy, jakoby chciał przelać w ten ocean całą powagę, która według niego była w tej sytuacji koniecznością. Szkoda chłopaka, może odrobinę przesadziłem, ale co mógłby wymyślić desperat? – Nie chcę z wami rozmawiać. – Omiotłem wzrokiem Seagala i Stanley'a, a po chwili, zatrzymując się na ostatnim nauczycielu, dobrze mi zresztą znanym, powiedziałem: – Chcę gadać z Craverem.
   Tak, jakby w tej chwili Nat był centrum świata, wszystkie oczy skupiły się na jego poważnej twarzy. On był jednym z tych, którym ufam bez względu na fakt, że jest nauczycielem, bo nie raził nadmierną sztucznością. Pomagał mi i Lenie wiele razy, czasami dawał takie rady, które momentalnie wyznaczały mi nowe perspektywy, z jakich mogłem patrzeć. Jeśli miałbym powiedzieć prawdę, to tylko jemu. Prawda jednak nie usprawiedliwi tego, co zrobiłem na korytarzu. Nigdy.
   – Pan Craver porozmawia z tobą później. – Stanley obdarował Nata takim spojrzeniem, jakby obaj stali przed sześciolatkiem, którego mama zaginęła i jest taki głupi, żeby nie zauważyć, jak tajemniczo szepczą między sobą.
   – To jak? – Uśmiech nie schodził mi z twarzy, czyniąc mój wygląd jeszcze bardziej przypominający szaleńca, niż kiedykolwiek bym się nim stał. W moich oczach błyszczały iskierki, które kazały nauczycielom dyskretnie odsunąć się o pół kroku. – Po co tak właściwie ta cała szopka? W szkole non stop dzieją się złe, bardzo złe rzeczy... – Przeciągnąłem z lekkim zachrypnięciem ostatnie kilka słów, szerzej otwierając powieki. I nie przestawałem się szczerzyć, co w zestawieniu z ciemniejszymi dołkami rozciągającymi się poniżej moich oczu sprawiały, że gdybym mógł zobaczyć się w lustrze, oblałby mnie dreszcz. I wtedy zauważyłem jak ręka jednego z mężczyzn wykonuje gest mówiący chodź. Myśl, że przyszli tu we trójkę dlatego, żeby mnie stąd zabrać, bo jestem niebezpieczny, napełniała mnie dziwnym niezrozumieniem. Co? To tylko procedury, które pozwolą zachować ostrożność? Rzucę się na kogoś, ucieknę jak zwierzę? Ta chwila zwątpienia mnie złamała i nie liczyły się już smutne spojrzenia Cravera, zignorowałem je. Lecz nie zmyło to uśmiechu z mojej twarzy, który jedynie minimalnie się zmniejszył. Byłem zdumiony, jak wiele można kryć pod taką maską, ile smutku, desperacji i rozpaczy. W mojej głowie natychmiast pojawiła się Lena. To, jak mówiła w pierwszym dniu, że nauczy mnie się uśmiechać, że zrobi to i tak, i tak, nawet gdybym nie był zadowolony z tego treningu. Te nagłe wspomnienie spowodowało, że poczułem wstyd związany z tym, jak niszczę znaczenie uśmiechu, jakie wykształciła we mnie Lena. Że to wszystko, mimo że podlegało aktorstwu, raniło w tej chwili jak zaostrzona klinga, wbijająca się w płuca. Odszukam ją gdziekolwiek. Wydostanę się i znajdę sposób, bez względu na to, czy byłaby na drugim końcu świata.
   Parę minut później zostałem poprowadzony, w ogromnym dystansie, do przestronnego gabinetu dyrektora, gdzie obok Trumana czekał nie kto inny, jak mój ojciec. Już po przekroczeniu progu spojrzał na mnie świdrującymi oczyma, a jego twarz przyjęła taką barwę, jakby właśnie wewnątrz niego kotłowała się krew.
   – No co tam? – Usiadłem na krześle przed biurkiem, otoczony ze wszystkich stron oparcia przez Stanley'a, Seagala i Cravera. Cóż za obstawa. 
   – Jestem rozczarowany twoim zachowaniem. – Z tymi słowami Trumana odchyliłem głowę do tyłu, ze zmęczeniem dając wyzwolić się westchnięciu.
   – Wcześniej sądziłem, że nie będę musiał tego robić, bo tej głupiej blondynki nie ma obok ciebie. Teraz jestem zmuszony, by to powiedzieć – zaczął ojciec, na którego od razu spojrzałem, unosząc brwi z zaciekawienia i jakże nadzwyczajnej ekscytacji związanej z wysłuchaniem jego słów. Dyrektor wszedł mu w słowo.
   – Jimmy jest ciężko ranny. Wszyscy widzieli, co zrobiłeś, co do niego krzyczałeś. Lily to nagrała... – Spojrzał swoimi wyblakłymi, pełnymi żalu oczyma, i odnosiłem wrażenie, jakby zrobił przerwę tylko po to, żeby dostrzec moją reakcję. Dalej, mówcie to. Tylko na to czekam.
   – Jak już mówiłem. – Dołączył się ojciec. – Po tym incydencie nie możesz tu zostać, tak zarządziliśmy. Jutro rano wyjeżdżasz do szpitala psychiatrycznego w Berlinie. W Niemczech, tam mają dobrych psychiatrów, wspaniała opieka. Będziesz czuł się tak, jak w domu. – Jego wzrok w tym momencie sprawił, że zacisnąłem pięść. Cholera, ten facet nie ma żadnych ograniczeń... dlaczego tak daleko? Czy on już całą rodzinę chce mieć z głowy? Pokiwałem głową ze spokojem, jakby to była najprzyjemniejsza wiadomość w dzisiejszym dniu.
   – To jakieś dziewięć tysięcy kilometrów. Cudnie. Mogę wam nawet wysłać kartkę, o ile mają takie stoiska w cholernym psychiatryku. A, przepraszam. Kiedy wrócę?
   – Hmm... – Stery przejął Truman. – Sześć, siedem miesięcy góra. Przyjedzie po Ciebie pan Mueller, będziecie jechać sami w spokoju, opowie ci o tym miejscu, porozmawia z tobą. Potem wrócisz do akademii i mam nadzieję, że nie będziesz już niebezpieczny, Alec. Naprawdę trudno mi to mówić, ale twoja...
   – Wiem, nie musi pan niczego przypominać. – Przerwałem mu perfidnie, dobrze wiedząc, co ma na myśli. Zrozumiałem, że jeśli faktycznie niczego nie zrobię, po prostu wyląduje w Niemczech, i ta myśl po raz pierwszy kazała mi dobrze zastanowić się nad każdym krokiem planu. – Wiem, że moja matka była walnięta, wiem, że ja też będę. I każdy mi to mówi, bo to widzi. – Wstałem gwałtownie z krzesła, nie mając więcej siły na dyskusje. W okamgnieniu mój wzrok przestał być łagodny, znów powrócił do niego ten błysk, który mówił, że od nowa starałem się dobrze odegrać swoją rolę. – Nie sądzicie, że ta podróż może być... niebezpieczna? W sumie... zależy dla kogo. – Uwolniłem jeden z szerokich, przerażających uśmiechów, który był w stanie zmusić do pytania, czy na pewno ktoś dobrze robi, posyłając mnie tam z jednym człowiekiem. A potem, ominąwszy nauczycieli, opuściłem gabinet, nie przejmując się żadnymi głosami dochodzącymi zza moich pleców.

***

   Nazajutrz pakowałem swoje najpotrzebniejsze rzeczy. Dużo przekąsek skryłem po najdyskretniejszych kieszeniach jedynego bagażu, by nie zwrócić tym niepotrzebnej uwagi. Butelki wody, sporo. Plusem było także to, że dostałem od ojca ogrom pieniędzy. Wczorajszego dnia zdążyłem zdjąć resztę szwów z łydki w pobliskim szpitalu i byłem w pełni gotowy do drogi. No, lekko zaspany, jednak ten sen zaczynała powoli spychać z powiek czysta ekscytacja pomieszana ze stresem, kiedy myślałem o tym, że muszę wszystko dobrze zaplanować. Ból brzucha towarzyszył mi od rana, ale w niczym nie przypominał motylków, które czułem, kiedy Lena była w pobliżu. Więc to sprawiło, że pokusiłem się o stwierdzenie, że musiała być tysiące kilometrów dalej. Usiadłem na łóżku, ułożyłem bagaż przed stopami, i krótkim mruknięciem pozwoliłem wejść do pokoju osobie, która usilnie pukała w drzwi. Nie musiałem nawet patrzeć, kto to, głos mówił mi wszystko, co chciałem wiedzieć. To Craver, z którym nie dano mi wczoraj porozmawiać. 
   – Pan Mueller czeka na zewnątrz. Dał mi dosłownie trzy minutki. – Mężczyzna zaczął nerwowo. – Co cię skłoniło, Alec, żeby tak robić? – Do moich uszu dobiegł ten sam żal, gdy trzymałem głowę spuszczoną w dół. Ładny dywan.  
   – Ufa mi pan? – To jedyne, co udało mi się powiedzieć, unosząc wzrok na jego twarz, która wyrażała coś na pograniczu zdziwienia z zaciekawieniem. Dostrzegłem, jak kiwa potwierdzająco głową, jednak w mroku wczesnego poranka ciężko było mi to stwierdzić. – Nikt nie chce mi powiedzieć, dokąd ją zabrali. Nasi ojcowie wszystko uknuli, ale... to faktycznie im wyszło?
   W powietrzu zawisło ciężkie westchnięcie mężczyzny, które nie pozwalało mi mieć dobrych myśli.
   – Ojciec zabrał Lenę do domu. Do domu w Polsce, w Zakopanym. – Dlaczego się tego spodziewałem? – I dlaczego zrobiłeś to Jimmy'emu? Pamiętaj, że cię wysłucham. Zrobił ci coś, powiedział?
   Pokręciłem przecząco głową, wypowiadając te słowa z nadzwyczajną skruchą i spokojem:
   – Nie. Nie zrobił mi nic. Po prostu...
   – Wariujesz? – To bardziej był domysł niż autentyczne słowa, które rzekomo były kontynuacją mojej wypowiedzi. Doszedłem do wniosku, że sam nie był pewien tego, co powiedział, ale ten obrót spraw spowodował, że nie chciałem mu wyjaśniać, dlaczego zszedłem na takie tory w swoich działaniach. Niech Craver się nie domyśla, wbrew temu, że chciałem, by chociaż on nie traktował mnie jak wariata. Zignorowałem świadomość, że kolejny dystans dzielący mnie z kimś, kogo szanuję, oddalał mnie od tej szkoły. I nie czułem się w niej swobodnie. Już nie.
   Pokiwałem głową twierdząco, pozbawiony jakichkolwiek sprzecznych myśli.
   – Nie, Alec – powiedział stanowczo, w taki sposób, że natychmiast uniosłem na niego spojrzenie podkreślone przez ściągnięte brwi. Co jeszcze mnie zaskoczy? – Nie wariujesz, tylko nie śpisz. Jesteś najnormalniejszym chłopakiem, jakiego znam, a teraz nieuzasadniona myśl każe mi podejrzewać, że coś kombinujesz. – Jego wyznaniu towarzyszyło zapukanie do drzwi, na które mężczyzna zaledwie machnął ręką, krzycząc chwila.
   Chciałem to zignorować, jednak niekontrolowanie moją twarz przeciął taki uśmiech, jaki wyeliminował z jego oczu niepewność. Tajemniczy, wręcz szaleńczy. Trzymałem się tego, czego musiałem, bez względu na to, czy Craver coś podejrzewa. Jednocześnie byłem zdumiony jego słowami; tym, jak we mnie wierzy, jak próbuje usprawiedliwić moje zachowanie. Niesamowite. Alec, rozpocząłeś tę grę, to ją kontynuuj. 
   – Nie przyszło panu do głowy, że ta lojalność i nadmierne czynienie ze złej osoby - osobę dobrą, może wywlec pana na manowce?
   – Nie wierzę... – szepnął pod nosem, jednak na tyle, bym mógł to usłyszeć. Jeśli mam się więcej tu nie pojawić, co mi szkodzi przekabacić innych na tę stronę, dzięki której nie będą za mną tęsknić? Wiem, ile bólu, rozgoryczenia to zaoszczędza. – Alec, dasz sobie radę. Swojego zdania nie zmienię, ale może coś w tym jest. – Powiedziawszy to z przygnębieniem i zdecydowaniem, podniósł się, otworzył drzwi, w których stanął nieznany mi mężczyzna. Tak właściwie rozmawiał z Craverem w języku całkiem mi obcym, czyżby niemiecki? Mimo że chodziłem na zajęcia, akcent z jakim się porozumiewali wykluczał każdy mój domysł, na jakim się podtrzymywałem. Dlatego z czasem nie wysilałem się nawet, by wyłapać poszczególne słowa, będące niczym gimnastykowanie swoich ust. Po prostu czekałem zniecierpliwiony na to, aż mnie zabiorą. I w pewnym momencie doszło do tego, że stanąłem za progiem mojego pokoju, stojąc z jedną walizką, milionami dokumentów w niej. Zamknąłem drzwi, jakby z ich zatrzaśnięciem przywołując wszystkie wspomnienia z tego miejsca, których nie chcę nawet zapomnieć, bo były tak piękne, a jednocześnie straszne. Najgorsza była jednak świadomość, że jeśli coś pójdzie źle, naprawdę tu nie wrócę. Będę w zupełnie innym miejscu na świecie, tak, jak Lena teraz.
    
***

   Jazda autobusem na lotnisko, odlot. Wszystko to trwało niewiarygodnie dużo godzin, których większość przespałem. Z tym całym Muellerem nie zamieniłem ani jednego słowa, bo okazało się, że z angielskiego rozumie tyle co nic. Byłem załamany, nie mogąc odezwać się do nikogo ani razu, przez ten nie wiadomo jak długo ciągnący się czas, czyniący ze mnie jeszcze większego szaleńca, niż jakiego grałem. Poważnie, ta podróż porwała mnie w taki wir myśli, że chciałem po prostu znaleźć pistolet i dać temu długo oczekiwany koniec. Obcy, który siedział w mojej głowie, zdołał wygrzebać najgłębiej trzymane wspomnienia, których nie komentowałem od piętnastu lat; tak odległe, że nie sądziłem, iż kiedykolwiek do nich powrócę. Szlag, chcę końca. Ciemność, strugi deszczu obijające się o olbrzymi parking towarzyszyły naszej dwójce, gdy opuszczaliśmy lotnisko. Mimo że wciąż nie rozumiałem, co Mueller do mnie mówił, słowo Europe skojarzyło mi się tylko z jednym. A slogany, neonowe napisy, wiszące na każdym wieżowcu pomogły mi dojść do wniosku, że oficjalnie jestem w Niemczech. Alec, musisz się teraz skupić. Nie pozwoliłem swojej głowie oswoić się z myślą, że właśnie przeleciałem tysiące kilometrów, które dramatycznie oddaliły mnie od tego, co znam. Czułem się tak nieswojo, jak gdybym był zwierzęciem i przeniesiono mnie do innej klatki, z innymi gatunkami. Po prostu świadomość, że znajdowałem się z nieznanym gościem na innej stronie globu po prostu uginała mi nogi w kolanach. Taszczyłem za sobą walizkę, wsłuchując się w kółka, które szurały niespokojnie po nierównej powierzchni dróg, chodników. Aż w końcu wsiedliśmy do auta, rozpoczynając prostą już trasę do szpitala psychiatrycznego. Dlaczego coś mnie tak bardzo mrowi? Alec, uspokój się, do cholery... Nie chcę tam iść. Prowadziłem w swojej głowie niekontrolowaną wymianę myśli. Nie, to nie była wymiana – to była szarpanina. 
   – Już niedługo. – Nie wiem, czy bardziej przeraziło mnie to, że ten facet mówił jednak po angielsku, czy to, że zmiana otoczenia mi nie służy. Na początku nie mogłem wykrztusić z siebie ani słowa, jakby ta długa droga do Niemczech pozbawiła mnie umiejętności wypowiadania się albo co gorsza wyrzuciła z mojej głowy znajomość ojczystego języka. Czułem taki ból gardła, który mógł być tylko zwalczony butelką wody.
   – To pan mówi po angielsku? – To było jedyne, co udało mi się wykrztusić. Jestem debilem. 
   – Obserwowałem cię przez ten cały czas. I jestem zdumiony, bo nie sądziłem, że wariat jest taki spokojny... – wyznał beznamiętnie, ciągle wgapiając się w drogę i prowadząc auto. Otoczyło nas bezkresne pustkowie, a jeżdżący pojazd okazał się bardzo rzadkim zjawiskiem.
   – Może ten wariat był po prostu sprytny. – W ciągu jednej sekundy przekręciłem telefon, który trzymałem w ręku, wygaszonym wówczas fleszem do twarzy mężczyzny. On spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach, jednak nie zrobił nic. Nie zdążył, bo zaświeciłem latarkę w telefonie, która swoim niebywale ostrym blaskiem spowodowała, że kierowca stracił kontrolę nad autem. Jęknął, chowając zraniony wzrok za skrzyżowanymi rękami i próbując spojrzeć na drogę, jednakże bezskutecznie. Krzyczał coś do mnie, ale moje nerwy i ciało zmroził lód, nie pozwalający mi przerwać tego, co robiłem, mimo że moje oczy zmrużyły się nieznacznie, już nie na skutek blasku, lecz niechęci do tego, co widzę. Cholera, Alec, za chwilę będzie po wszystkim. Jeśli przeżyjesz. 
   Powietrze dookoła przeszył gwałtowny pisk opon. Pod wpływem wjazdu na nierówną trasę, samochód kilkukrotnie podskoczył, wprawiając w ruch wszystkie graty znajdujące się wewnątrz niego. Hałaśliwy dźwięk metalu uderzającego o metal zanikł pośród niezliczonych szumów w moich uszach, kiedy nagłe szarpnięcie porwało mnie energicznie do przodu. Przywaliłem w coś naprawdę twardego. Obraz przed moimi oczami zamazał się czarnymi smugami, i dopiero po sekundzie poczułem niesamowity ból, który rozniósł się po całym moim wnętrzu niczym przeszywający pocisk. Ale... gdy w końcu osunąłem się z powrotem na oparcie fotela, pośród wielu niewyraźnych plam świat zaczynał do mnie powracać. Mrugałem powiekami, chcąc odzyskać pełną trzeźwość, lecz całkiem zamarłem, gdy do czarnych zanikających barw wplótł się znajomy blond. Tak znajomy, że aż wytężyłem zdziwiony wzrok, ignorując wszelkie przeszkody po drodze. Widziałem naprzeciw siebie piękną twarz, która wkrótce okazała się być twarzą Leny. Uśmiechnęła się na widok mojego zmęczonego uśmiechu, wyrażającego pełną radość związaną z ujrzeniem jej. Tęsknota, ból odebrały mi rozum, czy ona naprawdę tu była? Dotykając mojej twarzy spowodowała, że przestałem myśleć.
   – Alec, jesteś ranny. Jestem już przy tobie...
   – L-Lena... – To jedyne, na co stać było mój pogrążony w zawrotach umysł. 
   Wyciągnąłem do niej dłoń, którą ująłem delikatnie jej nadgarstek, a w tym uścisku przekazałem to, jak bardzo brakowało mi tego dotyku. Po chwili jej włosy musnęły moją twarz, kiedy pochyliła się nade mną i z ogromną subtelnością złączyła nasze wargi, tak delikatnie, jakby bała się, że mnie bardziej uszkodzi. Pochłonęła mnie chwila nieustającego spokoju. Nie chciałem, żeby odchodziła, cholera. Bo ona tu jest, prawda? Jedno oko przysłoniła mi krew spływająca z czoła; chwilowo uniemożliwiła mi spojrzenie przed siebie, zamazała mi Lenę, przestałem ją dostrzegać. Przestałem ją czuć, i kolejny raz wstąpił we mnie bezbrzeżny smutek i ciężar tego wieczoru. Chcąc jak najszybciej powrócić do sprawności psychicznej, jak i fizycznej, przysunąłem obolałe dłonie blisko moich skroni, w których pulsowała gorąca krew oraz rozmasowałem je. Leny tu nigdy nie było, wariuję z tęsknoty za nią. Spod przymkniętych powiek udało mi się zerknąć obok, na Muellera, gdy czarne smugi przestały zaścielać cały mój widok. Jego głowa leżała bezwładnie odchylona na oparciu fotela, ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała, rozwalone czoło, z którego wypływała posoka, sącząca się strumieniami między jego oczami, po nosie. Blask księżyca pomagał mi rozróżnić każdy detal dzisiejszej feralnej nocy, w którą ciągle nie mogłem uwierzyć, pomimo tego, że wcześniej skrupulatnie ją planowałem. Próbowałem myśleć, przezwyciężyć ból, strach, zdezorientowanie, ale to okazało się zbyt trudne. Każda nowa refleksja sprowadzała na mnie takie cierpienie, że zdecydowałem się przestać kompletnie dopuszczać je do siebie. I chowając wszystko, co wyczerpujące oraz chwilowo zbędne, dźwignąłem się z trudem z siedzenia, dostrzegając naznaczoną wieloma pęknięciami przednią szybę samochodu. Towarzyszył mi dotkliwy ból, wbrew pozorom całkiem do wytrzymania. Telefon, który za moją sprawą doprowadził do wypadku, leżał teraz pode mną na fotelu. Zagarnąłem go w dłoń i wsadziłem do kieszeni. Blask flesza znacznie zbladł, więc uprzednio wyłączyłem go całkiem. Działał, telefon działał. Największą dotąd obawą stało się sprawdzenie pulsu obcokrajowca. Pokręciłem głową, jak gdyby to miało pomóc mi pozbyć się poczucia winy, które wwiercało się w moją skroń silniej niż ból. Na ślepo wyszukałem odpowiednie miejsce na jego szyi, położyłem dwa palce na obszarze bliskim żuchwie i wyczułem bardzo słabe tętnienie, gasnące z każdą minioną chwilą. Cholera, Alec, myśl. Wyszedłem z auta, zabrawszy bagaż i wtedy widok zardzewiałej bramy uświadomił mi, że to w nią trafiliśmy. Nie miałem pojęcia gdzie jestem i nie starałem się nad tym zbyt długo myśleć. Z przelotnym bólem mięśni przeskoczyłem przez pogniecioną maskę samochodu, który wyglądał tak, jakby poturbowało go stado jeleni. Potrzebowałem kilku chwil, by zadzwonić po pogotowie i wówczas ta rozmowa była najtrudniejszą, jaką mogłem odbyć, bo najpierw dodzwoniłem się do USA, nie wiedząc, że w Niemczech ten numer jest zupełnie inny. I z pomocą kalifornijskiej centrali udało się wezwać karetkę z tego kraju, w którym teraz się zatrzymałem. A wystarczyła tylko tablica rejestracyjna samochodu do wypełnienia wszelkich formalności. Nie potrafiłem określić, ile czasu to trwało, ale póki ten człowiek żył, nie zamierzałem zostawiać go bez żadnej pomocy, zjadłoby mnie poczucie winy.
   Widząc nadjeżdżającą karetkę i nasilający się dźwięk syreny, chwyciłem za rączkę walizki i zszedłem z widoku, na ulicę, ruszając w stronę miasta. Wachlarz wschodu słońca na horyzoncie pozwolił mi zrozumieć, jak dużo czasu zajęła wędrówka ku stóp pierwszych zawalonych samochodami autostrad. Karetka nigdy nie przejechała obok mnie. Butelki wody wypełniało już jedynie powietrze, a z poranka stworzyło się popołudnie, które wycisnęło z nieba nieprawdopodobny żar. Gdy udało mi się dotrzeć do najbliższego miasta, z pomocą mieszkającego na stałe amerykana trafiłem na pociągi. Pytał, dlaczego tak usilnie chcę się dostać do Polski, jednak ja zbywałem to krótkim milczeniem. Miałem akurat tyle pieniędzy, że starczyło mi szczęśliwie na bilet. Wielu ludzi patrzyło się na mnie jak na zbrodniarza z rozbitym, zakrwawionym czołem. Czułem się kompletnie nieswojo, wsłuchując się w nieznane mi słowa, które w żadnym stopniu nie przypominały choćby tych, których uczyłem się na lekcji. Byłem tak daleko Kalifornii... Nie cofniesz się, Alec. Kto by cię szukał? 
   Niespodziewanie szturchnął mnie pewien mężczyzna. Mało zadbany, po prostu przeciętny człowiek. Zmrużyłem oczy, mając wielką nadzieję, że mówi w moim języku. Jak bardzo się pomyliłem.
   – N-nie rozumiem... – szepnąłem, patrząc mu prosto w oczy tak, jakbym chciał, by zrozumiał to z wyrazu moich tęczówek.
   – Ty gdzie jechać? – Zastanowił się chwilę, zanim spróbował wykorzystać swoje podstawy angielskiego, i wtedy odetchnąłem z wielką ulgą, uśmiechając się serdecznie. Tak, serdecznie z krwią na czole. Geniusz.
   – Zakopane. Czeka mnie... osiem godzin drogi – powiedziałem wyraźnie, jak tylko potrafiłem i wzruszyłem ramionami bardzo zmęczony tą podróżą. Tak bardzo chciało mi się spać. 
   Ku mojemu zdziwieniu mężczyzna zaprosił mnie gestem do swojego stolika, gdzie usiadłem na przeciwko niego. Wyciągnął karty, rozłożył je profesjonalnie. Zagrać, czemu nie? 
   – Ty móc grać całe osiem godzin. – Uśmiechnął się.
   
***

   I faktycznie tak było. Graliśmy, a potem spałem, dopóki nie wybiła godzina siedemnasta, a głośnik w pociągu nie ogłosił, że zbliżamy się do Zakopanego. Raju, dobrze, że mieli tabliczkę dla obcokrajowców, bo bym chyba zgubił się jak dziecko w lunaparku. Przetarłem zaspane oczy, przy okazji zacierając krew z czoła i brudząc nią rękaw. Ręką na oślep dotknąłem siedzenia obok, by poczuć bagaż, jednakże jedyne, co dotknąłem, to pusta powierzchnia fotela. Co jest, do cholery. Rozejrzałem się raptownie po pociągu, z wzrokiem wyczulonym na najmniejsze drgnięcie, lecz oprócz mnie w transporcie znajdowało się tylko parę osób, większość śpiących. Kart na stoliku nie ma, tego faceta nie ma. Miałem ochotę zwyczajnie przekląć, gdzie ja wylądowałem? Z ludźmi stąd nie sposób było się dogadać, zostałem po prostu sam, bez bagaży, bez zapasowych ubrań, bez dokumentów. No cholera jasna. Wysiadłem wzburzony z pociągu, starając się ogarnąć uczucie narastającego gniewu. Byłem zmęczony, wkurwiony to mało powiedziane, a te uczucie nagle stało się stokroć słabsze, gdy przepełniony obawami dotknąłem kieszeni. Oprócz telefonu, który nie został skradziony, modliłem się, by nadal mieć tam zdjęcie. Proszę, proszę, proszę. Jest. Odetchnąłem i usłyszałem, jak pociąg za mną odjeżdża ze skrzypieniem. Potem samodzielnie dotarłem do centrum, które okazało się znajdować bliziutko. Stojąc na środku jakiegoś placu, może rynku, rozejrzałem się w konsternacji dookoła. Bez bagaży, wszystkiego. Alec, pokaż, jaki jesteś zaradny. Bez żadnego zastanowienia moje nogi ruszyły w kierunku trzech dziewcząt, stojących przy sklepie z dziwną polską nazwą i śmiały się w najlepsze. Ale te uśmiechy znikały, kiedy byłem coraz bliżej; teraz te miny przerodziły się w autentyczne przejęcie.
   – Przepraszam. Szukam...
   – Obcokrajowiec? – Ta trzecia Polka po wymianie zdań z przyjaciółkami powiedziała to z minimalnym akcentem, ale i z tego byłem ogromnie zadowolony.
   – Przyjechałem pociągiem z Berlina, okradli mnie. Możecie mi pomóc? Proszę. Proszę, proszę, proszę. – Przeciągnąłem te słowa, przymykając mocno powieki i zaciskając pięści. Byłem po prostu taki zdesperowany. Nowy kraj, nowe otoczenie, kuźwa, za dużo tego.  
   Znów wymieniły ze sobą spojrzenia, uśmiechając się. Chwyciłem się pod boki w akcie wyczerpującej frustracji. Nie rozumiałem ani słowa z tego, co mówiły dziewczyny stojące przede mną. Jedna machała telefonem, zasłaniając nim swoją twarz i zdawało mi się, że nim nagrywa. Druga śmiała się i rozmawiała z koleżanką. To był obłęd. Świadomość, gdy nie wiesz czy ktoś cię obraża, czy może jest na odwrót.
   – To prank, tak?
   – Nie, dlaczego? Szukam po prostu tej dziewczyny. – Z wyczerpaniem westchnąłem i, dając kres tej bezsensownej tyradzie, wyszukałem w telefonie losowe zdjęcie Leny oraz podstawiłem im wyświetlacz blisko twarzy. Skupiły się obok siebie, by pomimo słońca dostrzec każdy detal fotografii, a po krótkim namyśle odsunęły się, pozwalając, bym zbyt długo tłumił w sobie ogromną nadzieję.
   – Ona mieszka tutaj?
   – Tak! Albo chociaż... nie wiem, jej nazwisko to Czeresniłska – odparłem niemal natychmiast, dając do zrozumienia, jak bardzo jestem napalony na tę odpowiedź.
   – A! To takie urocze, jak obcokrajowiec próbuje mówić po polsku! – Klasnęła podekscytowana w dłonie, a potem ogarnęła się, widząc moją poważną na śmierć minę. – Hmm... może ktoś z pobliskiej szkoły mógłby ci pomóc. O, kojarzę firmę z tym nazwiskiem, poszukaj po centrum! – Zagryzła wargę w zastanowieniu, a po chwili spojrzała na mnie z uśmiechem: – Hej, poczekasz? Moja koleżanka, Weronika, chce zrobić sobie z tobą zdjęcie. Mówi, że przypominasz jej celebrytę. – Zaśmiała się krótko i zaczynała grzebać w telefonie.
   Uniosłem brew do góry, wzdychając mocno ze zmęczonym uśmiechem. Po co? Naturalnie, by nie zepsuć tej radości, do zdjęcia musiałem się uśmiechnąć, a potem natychmiast skierowałem się w stronę mapy miasta, która wisiała na ścianie centrum handlowego. Swoją drogą w Zakopanym było pięknie. Szkoła, szkoła, szkoła. Proszę, tak bardzo proszę, bym mógł w końcu wpaść na trop Leny i wziąć chociaż prysznic. Przynajmniej muszę znaleźć schronienie do nocy. Sam w polskim mieście, bez języka, bez rzeczy, bez pieniędzy. Alec, brawo, cholera, brawo. 

Lenuś? XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz