6.13.2017

Od Isaaca do Taviego

   Przyjemny wiatr szarpał każdy swobodny element czarnej, skórzanej kurtki, która ściśle opijała górną partię mojego ciała. Wzbijałem za sobą dymy kurzu na pokrytej piaskiem jezdni, gdy z każdym minionym samotnie metrem krajobraz miasta znikał za dalekim horyzontem, tak jak gasnące z wolna słońce. Oddalałem się. Oddalałem i nie próbowałem nawet zgadywać, jak dużo kilometrów udało mi się już pokonać w linii prostej. Starałem się zatrzymać wokół siebie względne poczucie ulgi i swobody, jakiej nie doświadczam nigdzie indziej, jak jadąc motorem. To były tak powtarzające się uczucia, a jednak czułem, jak za każdym razem przeżywam je na nowo. Uważam to za głupie, ale często, gdy mam do towarzystwa tylko własny umysł, wyobrażam sobie, że właśnie odjeżdżam daleko od problemów. A one – te problemy – bezustannie kontynuują pościg, dobrze wiedząc, że gdy tylko się zatrzymam, z powrotem spotkamy się za rogiem. I w ten oto sposób toczy się błędne koło, pomyślałem, dmuchając głośno w szybkę kasku, która momentalnie zaparowała, uniemożliwiając mi widzenie. Mrużyłem oczy, starając się opanować niepohamowaną panikę i sięgnąłem szybki kasku, podsuwając ją ku górze. Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz, a jedynym źródłem światła, pozwalającym mi na obserwowanie drogi, pozostały rzucone w linii prostej światła motoru. Pomarańczowe, wcześniej uderzające gorącem w moje plecy słońce, wydawało się zniknąć w najmniej potrzebnym momencie. W tych chwilach grozy zachwiałem się i przemierzałem część ulicy długim zygzakiem, czując jak krew w moich żyłach bulgocze niebezpiecznie głośno. Ten dźwięk narastał głównie w skroni i wywoływał tępy ból głowy, z którym jeszcze trudniej było mi odzyskać kontrolę nad sterami. Obraz zalał się czerwienią, gdy z dużą prędkością zbliżałem się do zakrętu i dostrzegłem nasilające się białe światło, dobiegające z tamtej strony. Zaraz zdarzy się coś niedobrego. Czując, jak moje serce chce wydrzeć mi się z piersi, zignorowałem wszelkie próby opanowania sytuacji. Po prostu w akcie ogromnej desperacji zacząłem hamować, mimo że z każdym metrem było już na to za późno. Pochyliłem własne ciało w stronę środka jezdni, ciągnąc za sobą motor, lecz i to wspomogło hamowanie jedynie w najmniejszym stopniu. Strach zawładnął moim umysłem, kiedy podjąłem próby przejechania zakrętu i wówczas pochłonęło mnie te same białe światło, którego tak się obawiałem. Już prawie, Isaac, nie zderzysz się... i właśnie w tym momencie, pośród przeszywającego pisku opon, blisko za sobą usłyszałem głośny huk, a potem zostałem podrzucony do góry, prosto w zimne powietrze. Impet zderzenia wpłynął na moje ciało, przez które przeszło coś na wzór niewidocznego piorunu, i naznaczył bólem każdą warstwę moich mięśni. Pierwszy raz miałem szansę zrozumieć, jak to jest, gdy życie przelatuje Ci przed oczami. Widziałem dokładnie każdy jego moment. Spomiędzy tych myśli próbowałem dokopać się do rzeczywistości, w której jednak wciąż wisiałem, chcąc nie chcąc. I moje położenie nie było zbyt dobre. 
   Nadal szybowałem otulony mroźnym powietrzem, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że moje palce zbielały jak kość. W najmniej spodziewanym momencie poczułem, jak najróżniejsze części mojego ciała ranią ostre igiełki krzaków – policzki, czoło to tylko dwa obszary, na którym spodziewam się mieć rysy. Potem te uczucie było zaledwie kroplą w oceanie; runąłem twardo na ziemie, częściowo przygnieciony przez motor, który próbował odciąć mi czucie od moich nóg. Potem wystarczyło, by poruszył się zaledwie jeden element maszyny, i sturlałem się ze wzniesienia razem z nią, rozbijając kask, który wkrótce sam pod wpływem uderzeń o suche podłoże opuścił moją głowę i pozostawił ją zupełnie nieosłoniętą, podatną na zranienia. Przyjmowałem na siebie kolejne spazmatyczne pociski bólu, aż było ich tak dużo, że postanowiłem ze swobodą je przyjmować. Czułem dziwny, rozlewający się w moim wnętrzu ból, a potem wystarczyło jedno głośniejsze pęknięcie w mojej nodze, bym otworzył usta i wydał głośny krzyk, nie mając w sobie więcej siły, by go tłumić. Głośne echo przetoczyło się dookoła mnie i zapanował spokój. Błogi spokój, wraz z momentalnym zatrzymaniem się maszyny, która teraz jedynie dociskała moją rękę do podłoża. Kurwa, boli... wszystko... Unosiłem powoli klatkę piersiową w płytkich oddechach i spojrzałem słabo w górę. Czyste, bezgwiezdne i nocne niebo. Pochwycenie głębokiego haustu powietrza wywoływało niemal spotęgowany ból, który pulsował nieustannie w moich wnętrzu. Z okropnym trudem, ignorując wszelkie dolegliwości, sięgnąłem lewą ręką kierownicy i krzycząc z wysiłku, uniosłem ją do góry tak, by wyswobodzić spod niej dłoń, która okazała się być prawie zmiażdżona. Ciepło bijące od niej pozwalało mi stwierdzić, że jest cała zakrwawiona. I tylko takie wnioski mogłem wysnuć, będąc otoczonym przez mrok.
   Udało mi się pokonać pierwszy stopień i minimalnie oderwać klatkę piersiową od ziemi. Skaliste, nierówne i wypalone słońcem powierzchnie przywiodły mi na myśl Prescott; podtrzymując się tymi myślami o domu, dźwignąłem się na nogi, jednak zanim tego dokonałem, runąłem jeszcze parę razy. Szurałem zranioną nogą po ziemi, ciągnąc ją za sobą, a zdrowszą ręką otuliłem brzuch, który był niesamowicie ściskany przez niewygodną udrękę. Zamykanie powiek pomogło mi w jakimś stopniu uporać się z kąsającym niczym jad bólem, dopóki nie doszedłem samodzielnie do stacji benzynowej, ulokowanej daleko od miejsca, w którym zostawiłem motor. Znosiłem katusze tak długo, jak tylko potrafiłem. Potem, widząc sylwetkę przy drzwiach, mgła poczęła rozrastać się na całym moim polu widzenia, chłonąc je ciemnością. Zmrużyłem oczy, walcząc o możliwość egzystencji i jeszcze parę chwil utrzymałem się na nogach.
    – H-hej... – Mimo starań, z mojego gardła wyrwał się jedynie niewyraźny jęk, co okazało się sporym wysiłkiem. Zdołałem ściągnąć na siebie uwagę nieznajomego, widząc jak jego głowa zwraca się w moją stronę. Wtedy zgiąłem się wpół, tracąc nad sobą panowanie. Krew pulsowała w mojej czerwonej sieci żył, a niewyraźny szum, odrywający mnie od dźwięków rzeczywistości, zagnieździł się głęboko w moich uszach. Mrugnąłem parę razy, a w następnej chwili padłem twardo na bok... czy to koniec mojej wytrzymałości? Nie było sensu krzyczeć już z bólu; ciche stęknięcia to szczyt.
   – To n-nic takiego, ale... proszę, pomóż mi... – wysyczałem pośród wirującego mi dookoła obrazu. Czułem jednak, że zanim na dobre odpadnę, zdążę przynajmniej poznać tego, który z każdym metrem znajdował się bliżej mnie.

(Tavi?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz