3.20.2017

Od Haydena CD Briana

- Brian, Ty nic nie rozumiesz ja zabiłem człowieka - wydusiłem na jednym wydechu. Nawet ja poczułem dreszcz, jaki przeszedł przez obite plecy chłopaka. Wiedziałem, że walczy sam ze sobą żeby się nie odsunąć. Dla nas obu było lepiej gdyby teraz wstał, odepchnął mnie od siebie i wyszedł z tego pokoju zamykając za sobą ten rozdział przeszłości, jakim byłem. Sam jednak nie miałem w sobie nawet dość siły by unieść głowę i spojrzeć na przerażony wyraz twarzy. Wsłuchując się w nierówny rytm bicia serca chłopaka oczekiwałem, aż zrobi to za mnie, ten jednak jakby oczekując aż sam zacznę mówić zacisnął dłonie na mojej podartej koszulce - Od początku było ze mną coś nie tak, po śmierci rodziców bałem się wszystkiego, bałem się ludzi, tego jak na mnie zareagują przez to na siłę szukałem akceptacji. Znalazłem ją, miał na imię Luhan. Poznaliśmy się gdy miałem dwanaście lat, on czternaście. Mimo młodego wieku naprawdę wiedziałem, że jest tą osobą, której potrzebuję. Powoli mnie w to wszystko wprowadził, uświadomił, że nie wszyscy są źli, pokazał mi świat takim jakim naprawdę mógłby być gdybym tylko tego chciał. Chciałem, naprawdę próbowałem sobie to wszystko ułożyć, Luhan mnie znosił, to jak źle na wszystko reaguję. Nie wiem, nie byłem wtedy jeszcze chory, ale moja psychika była dziwnie słabsza. Luhan był ze mną mimo wszystko, cały czas. Obiecał, przysięgał, że będzie ze mną na zawsze, że znajdzie rozwiązanie, które pomoże nam obojgu, które sprawi, że naprawdę będziemy szczęśliwi. Wiesz, znalazł je. Znalazł je u mężczyzny, który nie należał do tych co pod wpływem sumienia podzielą się efektami swojej pracy. Luhan dobrze wiedział, że nie mamy na to środków, wiedział też, że bez tego będzie tylko gorzej. - urwałem łapiąc nerwowy haust powietrza - Byliśmy u niego w domu kiedy nas złapał, po prostu wszedł jakby wyrósł spod ziemi i zaatakował Luhana - zacisnąłem dłoń na zabrudzonej czerwoną mazią koszulce chłopaka - Zaczął go bić, błagałem by mu to oddał i w-wtedy wyjął pistolet, powiedział, że jeśli się ruszę zastrzeli go. Próbowałem, naprawdę próbowałem ale Luhan był taki uparty i - po raz kolejny nabrałem powietrza w płuca zatrzymując je tam na dłuższą chwilę - i on go zabił. Wtedy... Pierwszy raz coś we mnie pękło wziąłem w dłoń największy odłamek szkła i jakby wierząc, że to uratuje chłopaka wbiłem go w plecy mężczyzny. Nie... Nie raz, siedemnaście razy, aż nie opadłem z sił  i zemdlałem. Potem skończyłem w zakładzie psychiatrycznym i tak wszystko się zaczęło - słyszałem jak nierówny oddech przyśpiesza i samemu próbując zachować resztki spokoju odsunąłem się od ciepłego działa patrząc na stan do jakiego doprowadziłem Kanga. - Proszę Cię idź już - spróbowałem stanąć na nogi, chwytając się krawędzi biurka. Rozejrzałem się po kompletnie rozwalonym pokoju czując jak moje ciało, a szczególnie nos pulsują bólem. Kanadyjczyk wstał zaraz za mną mierząc się ze mną wzrokiem po przeciwnej stronie - Tak bardzo go kochałem, był dla mnie najważniejszy, przeze mnie z6ginął. Co jeśli z Tobą też tak będzie? Co jeśli zrobię Ci krzywdę? Brian... Ja naprawdę o tym nie wiem, nie wiem, że to robię. To, że tu jestem to miała być próba, która się nie udała - minąłem dzielącą nas odległość, zbierając się na odwagę - Zależy mi na Tobie, nie wybaczę sobie jeśli Cię zranię - z czekoladowych tęczówek przeniosłem spojrzenie na resztę obitego ciała, koszulka wisiała na jego ramionach trzymając się ostatnich nitek, cała zakrwawiona. - To moja wina... To całe nasze spotkanie, kradzież tych leków, moja głupia nieuwaga. - Gdybym wtedy zamknął te drzwi to...
- Poznalibyśmy się w jakiś inny sposób - Briana, mimo powagi sytuacji nadal było stać na przesiąknięty bólem uśmiech. Chciałem w to wierzyć, że gdybym wtedy był mądrzejszy i tak poznałbym blondyna. Jakkolwiek by na to nie patrzeć beze mnie byłby szczęśliwy, nadal mając Adriana obok siebie, bez problemów jakie sam mu fundowałem.
Czując przytłoczenie jego bliskością jak i narastającą między nami ciszę ponownie pierwszy się odsunąłem podchodząc do szafy - Musisz się przebrać - jęknąłem, próbując pochylić się nad stertą ubrań. Wyciągnąłem pierwszą lepszą czarną bluzę i szare dresowe spodnie. Ułożyłem je równo na dłoni i wchodząc do łazienki, zgarnąłem z niej apteczkę. Nie miałem odwagi spojrzeć w lustro, czując do swojej osoby ogromne obrzydzenie.
- Nie mogę wypuścić Cię w takim stanie - mruknąłem rzucając wszystkie rzeczy na szafkę obok kanapy, na której siedział zainteresowany. Otworzyłem apteczkę wyjmując z niej opatrunki, wodę utlenioną, gazę i małe nożyczki - Jeśli chcesz się wykąpać albo coś to nie krępuj się czy... - nie wiedziałem jak skończyć zdanie i dzięki Bogu nie musiałem, bo ten jedynie pokiwał głową i zabierając rzeczy wszedł do łazienki, zostawiając mnie samego z przytłaczającymi myślami.

***

- Już... - przegarnąłem włosy na opatrunek chłopaka by nieco go zakryć i pociągnąłem nosem czując pod nim wciąż świeżą krew. - Brian przepraszam... Wiem, że to nic nie da, ale przepraszam, nie umiem Ci udowodnić, że nie chciałem nigdy jednak nie mógłbym Cię skrzywdzić, nie... Ja - zacząłem tysiąckroć przepraszać chłopaka przede mną. Nie chciałem go krzywdzić, co więcej naprawdę chciałem sprawić by zaczął się uśmiechać, szczerze uśmiechać. Tylko jak miałem to zrobić skoro ten potwór we mnie niszczył wszystko co powoli udawało mi się budować. Nie wiedziałem kiedy dojdzie do głosu, nie umiałem tego przewidzieć, ta niewiedza była straszna.
- Już po wszystkim - uśmiechnął się do mnie ciepło. Zgodnie z własną potrzebą wsunąłem dłonie między żebra, a przedramiona chłopaka zatapiając twarz w zagłębieniu jego szyi.
- Wcale nie - rzuciłem odpowiedzią, której szczerości obaj byliśmy pewni. Unormowałem zdenerwowany oddech i odsunąłem się od chłopaka samemu korzystając ze spokojnej chwili i zabierając ubrania z łóżka poszedłem do łazienki, gdzie stanąłem oko w oko z... samym sobą.
- Jesteś obrzydliwy - rzuciłem w stronę posiniaczonego odbicia. - Nie zasługujesz na to - dodałem. Chłopak po drugiej stronie odpowiadał mi tym samym, więc pewien, że nie wygram tej pseudo dyskusji zacząłem oczyszczać twarz z plam krwi.
Pod prysznicem obmyłem całe ciało gorącą wodą licząc, że to pomoże mi zetrzeć brud z całego dnia, jednak poza kojeniem bólu nie przyniosła ona zbyt wielu efektów. 
Pierwszy raz od dwóch lat wyszedłem spod prysznica ignorując swoje włosy. Zostawiłem je w mokrym stanie, jakbym nie zasłużył by poświęcić im swoją uwagę. Opuściłem pomieszczenie wsuwając przez głowę bluzkę, chciałem jak najszybciej wydostać się z ostoi samotności jaką wydawała mi się teraz łazienka, poza tym patrzenie w lustro naprawdę bolało. Zamknąłem drzwi ogarniając wzrokiem zabałaganiony pokój, gdy swoją uwagę skupiłem na śpiącym na kanapie Brianie.
Przełknąłem gorzko gulę w gardle kucając obok niego, przejechałem dłońmi po białych spodniach obserwując chłopaka przez krótką chwilę. Nie chciałem go budzić.
Sen to jedyny bezpieczny moment. Tylko w nim nie musimy się o nic martwić.
Nie mogłem jednak pozwolić by zrobił sobie krzywdę w tak niewygodnej pozycji, i tak zbyt wiele bólu mu wyrządziłem.
- Brian - szepnąłem przesuwając palcami po opadającej na czoło blond grzywce. Chłopak drgnął nerwowo, nie budząc się więc jedynie przesunąłem dłonią po całym jego policzku - Brian połóż się chociaż na łóżko jeśli nie chcesz się jutro źle czuć - poprosiłem nieco głośniej gdy ten uchylił spuchnięte powieki.
- Już idę - mruknął, otwartą dłonią przesuwając po całej twarzy.
- Nie idź - mój błagalny ton nieco ożywił chłopaka, otworzył on szerzej oczy ukazując ich pełne zmęczenie. Za nic nie chciałem by teraz opuszczał drzwi tego pokoju, strach przed samotnością był niemal paraliżujący. W odpowiedzi otrzymałem ponowne skinienie głową, Kang podniósł się z miejsca i z trudem łapiąc równowagę doczłapał się do prowadzących na moje łóżko schodów. Nie rozumiałem tego, czemu nie odchodził, czemu mnie nie zostawił.wiele bym dał bym dowiedzieć się o czym z nm rozmawiałem, o czym rozmawiał z nim ten... drugi ja.
Related image- Hayden? - głos chłopaka wyrwał mnie z zamyślenia. - Chodź - mruknął. Nie mogłem nie posłuchać, zmęczenie było silniejsze ode mnie, ogarnęło mnie całego zmuszając bym toczył wewnętrzną walkę o zamknięcie oczu i rzucenie się na podłogę. Wsunąłem się pod ciemną pościel wdychając pokojowe powietrze, gdy Brian odwrócił się do mnie i otaczając ramieniem chwycił wolną dłoń. Uśmiechnąłem się czując jego ciepły oddech na własnym karku.
- Cieszę się, że jesteś - szepnąłem niepewien, że starszy dawno nie oddał się objęciom Morfeusza. Chciałem, żeby został ze mną na zawsze.
Zawsze.
Tak długi czas był obietnicą nie do spełnienia. Błahostką, zbyt daleko wybiegającym marzeniem. Nic, ani nikt nie jest na "zawsze".

***

- Ja muszę tam jechać - trzymając  ręku zniszczony telefon streszczałem chłopakowi całą sytuację. Emocje wylewały się ze mnie przez niekontrolowany potok słów mieszanych z nerwowym strzykaniem palcami. Chłopak kończył swoje śniadanie, które sam mu przyniosłem próbując się... zrekompensować? Na pewno świetny sposób na zapłatę za rozciętą głowę, uszkodzone żebra, posiniaczoną twarz, podrapane plecy i narażoną na tragedię psychikę.
 Wpatrywałem się w oczy Briana, wyglądały dużo lepiej, niż wczorajszego wieczora, opuchlizna zeszła z jego twarzy pozostawiając jedynie lekkie zasinienia. Oczywiście nie było mowy by w takim stanie poszedł do szkoły, więc usprawiedliwiony złym stanem został zwolniony ze wszystkich lekcji do końca tygodnia mógł spokojnie oddać się własnemu życiu.
- Na pewno nie sam, nie kiedy ja za Ciebie odpowiadam - "odpowiadam" powtórzyłem to słowo w głowie trzykrotnie. Czym owa odpowiedzialność była tak naprawdę? 
- To pojedź ze mną - rzuciłem od niechcenia próbując po raz kolejny nie zanieść się emocjami, jak widać, mój kiepski żart wywarł na chłopaku na tyle duże wrażenie, że ten zaczął się zastanawiać by na końcu skinąć głową.
- Chyba i tak nie będę miał wyjścia, skoro jestem za Ciebie odpowiedzialny - mruknął, a mnie wmurowało. Uśmiechnąłem się do chłopaka z lekkim niedowierzaniem, z jednej strony byłem szczęśliwy, że nie lecę do Kanady sam, z drugiej, chyba nadal do mnie nie docierało, że właśnie zamierzałem pożegnać ostatniego znanego mi członka rodziny.
- Ale musielibyśmy zrobić to rano, do dyrektora dzwonił pan Kragwell, obiecał, że się wszystkim zajmie, ale nie mówiłem mu nic o Tobie - wiedziałem co myślał, jak bardzo nieodpowiedzialna musiała być osoba, która zgodziła się bym sam podróżował po wielkim mieście.
Kto wie, co może się stać.
Nie oczekując dalszego rozwinięcia rozmowy, bez pożegnania chwyciłem plecak z książkami i opuściłem pokój Kanga gotów na wyjątkowo ciężki, szkolny dzień.
***

Miliony tłumaczeń czemu moja twarz jest w tak złym stanie zrobiły się na tyle nużące, że odpuściłem sobie ostatnie dwie lekcje, przewracając się z boku na bok na własnym łóżku. Spakowany na jutrzejszy poranek, z biletami, które pomógł mi zorganizować dyrektor zacząłem myśleć o tym czy zabieranie ze sobą Briana to dobry pomysł. Wątpiłem by naprawdę chciał spędzić ze mną całe trzy dni, więc korzystając z okazji, dzisiaj dałem mu spokój i nie nawiązując z nim kontaktu, przez cały dzień wyłapywałem w głowie jakiekolwiek wspomnienia o swojej opiekunce. Zawsze byłem z nią na Ty, żałowałem, że nigdy nie nazwałem jej matką, żałowałem, że jest zbyt późno by to nadrobić. Zegarek zaczął wybijać godzinę 24, ostatni moment by jeszcze w miarę się wyspać, więc przykryłem poduszką własną głowę, próbując zagłuszyć atakujące mnie myśli i oddałem krainie snów, która od dłuższego czasu ciągnęła mnie w swoją stronę.

***

- Latałeś już kiedyś samolotem? - spytałem wreszcie, gdy pilot oznajmił, że zbliżamy się do lądowania. Poza porannym "cześć" to były pierwsze wypowiedziane przeze mnie słowa. Od czasów... Jakby na to nie patrzeć bójki, bałem się, nie umiałem z nim normalnie rozmawiać.
Bałem się tego, że tak naprawdę on jest zły. Byłem zażenowany postawą dyrektora, gdy wyraził zadowolenie w sprawie uczestniczenia Briana w uroczystości pogrzebowej.
Nieważne jak bardzo się cieszyłem, że tu był, chciałem, żeby to działało w dwie strony. - To było głupie pytanie - burknąłem kiedy przypomniałem sobie o podróżach chłopaka związanych z przeprowadzkami. Samolot zbliżał się do ziemi bez żadnych większych przeszkód i turbulencji więc lot zdawał się być przyjemny, tylko jakby nie do rozmowy....
W tym samym milczeniu zamówiłem taksówkę wcześniej odbierając nasze bagaże. Brian pogrążony we własnych myślach również nie zdawał się szczególnie zainteresowany rozmową, przez co sama podróż taksówką stała się jeszcze bardziej uciążliwa. W głębi duszy wierzyłem, że nie jest on na mnie zły, a jedynie może też potrzebuje czasu by sobie wszystko poukładać. Przyglądałem się miastu z lekkim wzruszeniem, znajome ulice, szyldy, nawet twarze, niektórych ludzi. Miałem ochotę wyskoczyć im wszystkim naprzeciw i otoczyć ciepłym uściskiem na powitanie. Przyglądałem się wciąż rozwijającej się technologii jakby dumny, że wychowałem się w tak postępowym miejscu. Zdążyłem kompletnie oddać się marzeniom gdy samochód przystaną, a mimo wszystko domagający się pieniędzy taksówkarz żegnał nas ciepłym słowem. Ignorując sprzeciwy briana wręczyłem kieowcy odpowiednią ilość banknotów.
- Wiesz, że nie musiałeś - wytknął mi blondyn mierząc karcąxym spojrzeniem. 
- Nie marudź - machnąłem na niego ręką - Jesteśmy - ze łzami w oczach podążałem za znajomą ścieżką, by napotkać duży dom w odcieniu jasnej żółci. Budynek otoczony ogrodami przypominał ten wyjęty z pięknych baśni. Po jego lewej stronie rozciągał się oświetlony rażącym światłem basen, gdy druga tkwiła w mroku otoczona ogromnymi drzewami. Do tej jakże uroczej chatki prowadziła czarna brama, która przyciągała szczekaniem małego pieska.
- Łanie tu - skwitował Kang przecinając dziwnie gęstą atmosferę między nami. Wygrzbałem z kieszeni kurtki dawno nie używane klucze, do któch przyczepiona była biała smycz ze słowami "żyj tak, jakby nie było drugiej szansy" ze swego rodzaju pewnością spojrzałem na przechodzącego przez ulicę Kanadyjczyka. Chwyciłem w dłoń rączkę od własnej walizki i otworzyłem mu drzwi do mojego domu. 
- Rzuć rzeczy gdziekolwiek - poprosilem rozglądając się po białym salonie. Nic się nie zmienił...
Te same historyczne obrazy ozdabiały ściany, czarny stół jakby nieprzesunięty o milimetr spoczywał na puchatym dywanie w odcieniu brudnej bieli.
Jedyne do czego mogłem się przyczepić to to, że przy ścianie za mną stała nie staruszka, a o wiele lat młodszy chłopak. Korzystając z okazji i odwagi jaka wezbrała we mnie od momentu przekroczenia pfogu domu dopadłem go gdy zamierzał odejść i połoźyłem otwartą dłoń na ścianie obok jego głowy. Strach przemknął gdzieś po twarzy Briana, ja jednak czułem się w stu procentach sobą.
- Kobieta, która mnie wychowała zmarła, ale nie jestem smutny bo zmarła spełniając wszystkie swoje marzenia, jeśli czegokolwiek nauczyła mnie przez te lata to na pewno tego, że nie mogę się bać i uciekać, że chociaż nie jestem jak wszyscy powinienem korzystać z każdej szansy bo drugiej może mi nikt nie dać. Tak bardzo bym chciał, żeby się nie myliła, nawet nie wiesz jak bardzo sie boje tego, ze tu ze mna jestes. Wiem, ze Ty tez sie boisz, ze jestes ze mna sam i sobie nie poradzisz, ale w tym jednym cholernym dniu wiem, ze sam bym nie dał sobie rady gdyby to Ciebie zabrakło - posłałem mu pełen goryczy uśmiech, gdy początek jakby szczerej konwersacji przerwało pukanie do brązowych drzwi. Wypuściłem powietrze z płuc ze zdenerwowaniem otwierając nowemu przybyszowi.
- Pan Krangwell? - spojrzałem na 32-latka z ogromnym zaskoczeniem. Brunet, który od czasu mojego wyjazdu zdążył zapuśić zarost zmierzył mnie współczującym spojrzeniem - Dzień dobry... - dopiero teraz poczułem ten przytłaczający ciężar odpowiedzialności. Przyszedł na badania kontrolne. Nie chodziło tu tylko o sprawy pogrzebowe. Chciał wiedzieć, czy mogę wrócić do szkoły, chciał sprawdzić czy nie powinienem zostać.
Wątpił. Jak wszyscy...
Więc jeśli teraz miałem zdać test społeczny moja i Briana obita twarz na dzień dobry zabierały mi z 1000000  punktów
- Witaj Haydenie - poklepał mnie po ramieniu - A Twój kolega to... - mrukną z nutą zaciekawienia w głosie mierząc Kanga w dość swawolny sposób.


Brian?
Tak.
Tragedia, jak zwykle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz