Stałam w sekretariacie ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i przypatrywałam się jasnej wykładzinie, zastanawiając się dlaczego ojciec w ostatniej chwili zmienił zdanie. Kazał mi pójść do starej szkoły, odebrać jakieś papiery od dyrektora, ale kiedy miałam już wychodzić, stwierdził, że pójdzie ze mną, żeby mnie pilnować. Niby dlaczego? Jestem tak daleko od akademii, że dalej się już nie da, chyba że wysłałby mnie na księżyc. Teoretycznie mogłam wrócić do akademii, wciąż miałam tam swoje miejsce, pokój... I mimo, że pieniądze po dziadku prawnie należały do mnie i mogłam z nich korzystać, to już zupełnie nie miałam sił, by dalej ciągnąć to wszystko. Nie miałam sił, by uciekać przed przeszłością, ojcem, by udawać, że wszystko jest w porządku. Po prostu już nie mogłam...
Czyli w końcu, po tylu latach się poddaje...
Spojrzałam w kąt, jakbym w ten sposób chciała uciec przed własnym spojrzeniem. Ale czy da się uciec przed samym sobą? Chyba tylko po śmierci albo może właśnie wtedy jest najtrudniej...? Przecież wpajają nam, że to właśnie wtedy stajemy na przeciw samych siebie, naszych wyborów, decyzji, wszystkiego czego dokonaliśmy za życia. Że dopiero po śmierci zostaniemy z tego wszystkiego rozliczeni, tylko czy będzie to sprawiedliwe, a może takie jak tutaj, gdzie sprawiedliwy rząd skazuje niewinnych ludzi?
Niebieska teczka w wyciągniętej w moją stronę ręce, zwróciła moją uwagę na tyle, bym wyplątała się spomiędzy myśli. Zamrugałam kilka razy, przypatrując się błękitowi papieru; nie zdążyłam nawet zatrzymać swojego umysłu, w którym w ułamku sekundy pojawiła się myśl, że oczy Aleca mają ładniejszą barwę. Pokręciłam głową, chcąc odepchnąć od siebie tę myśl. Tak długo udawało mi się uciec przed myśleniem o nim i teraz, przez jakąś durną teczkę ma to pójść na marne? Naprawdę?
Zabrałam teczkę w rąk kobiety, dziękując jej z uśmiechem i opuściłam spiesznie sekretariat. Zbyt wiele myśli mnie tam łapało; myśli których chciałam uniknąć za wszelką cenę. Na korytarzu panował ogromny tłok, to była dokładnie ta godzina, kiedy większość uczniów kończyła lekcje, a niecałe dwie minuty wcześniej rozbrzmiał dzwonek, więc nie miałam co liczyć na samotność. Chociaż może to i lepiej? Przynajmniej nie słyszałam własnych myśli.
Spokojnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia, przyglądając się uczniom, którzy ścigali się do drzwi wyjściowych, tak jakby to był ostatni dzień ich tygodniowej udręki. Czy dziś jest piątek? Nie miałam pojęcia, siedząc w pokoju bez telefonu, internetu, czegokolwiek co mogłoby mi wskazać godzinę lub chociaż pozwolić w jakiś sposób skontaktować się z... Ugh, prawda była taka, że zupełnie straciłam rachubę czasu. Ciężki mi było nawet stwierdzić ile czasu minęło od mojego przyjazdu tutaj, od pogrzebu... Westchnęłam tylko cicho pod nosem i zatrzymałam się w pół kroku, widząc i doskonale słysząc, że spora grupka młodych dziewczyn, na oko miały po szesnaście lat, bardzo się czymś ekscytowała. Może bardziej kimś. Przez krótką chwilę przyglądałam się osobie w centrum tego całego zbiegowiska, jednak widziałam tylko tył koszulki, więc nie mogłam stwierdzić kto to taki. Jednak z samej reakcji uczennic i szerokich barków mogłam łatwo wywnioskować, że jest to chłopak. No cóż, ktokolwiek by to nie był, dużej ilości świeżego powietrza na pewno nie ma.
Spuściłam wzrok na szare posadzki, starając się utrzymać myśli na wodzy, ale nawet to nie powstrzymało wspomnień, które uderzyły we mnie swoim lodowym ostrzem, sprawiając, że kolana zaczęły mi drżeć. Ugh, ogarnij się dziewczyno. Ściągnęłam brwi, próbując odepchnąć od siebie... To wszystko co w tej chwili mnie otaczało.
Na pięcie odwróciłam się w stronę drzwi, jednak naraz cofnęłam się o krok, widząc tuż przed sobą swojego ojca. Spojrzenie miał pogodne, uśmiechał się i witał grzecznie z każdym nauczycielem jaki nas mijał, również uczniowie mówili mu dzień dobry. Był przykładnym tatusiem, dokładnie takim jakiego każdy chciał mieć. Podniosłam spojrzenie na entą z kolei osobę, która ochoczo witała się z mężczyzną i wewnątrz mnie wykwitł delikatny, ponury uśmiech. Gdyby tylko wiedzieli...
- Chodź, pojedziemy do psychologa. Musisz z kimś porozmawiać o tym wszystkim. - Objął mnie ramieniem, uprzednio niewinnym gestem gładzenia po głowie, przysłonił włosami opatrunek na czole. Raczej nie musiał się nim przejmować, spuszczona głowa wystarczyła, by go ukryć. Otuliłam się ramionami, chcąc wyswobodzić z uścisku, w którym czułam odrazę do samej siebie, jednak ojciec przycisnął mnie mocniej, co miło być ostrzeżeniem. Zrozumiałam i dopóki nie doszliśmy do samochodu, nie drgnęłam nawet na milimetr.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Siedziałam na jakiejś pufie, wpatrzona w szarą ścianę. Nie do końca byłam świadoma tego, gdzie aktualnie się znajduję, ale jedno byłam pewna. Miałam wszystkiego serdecznie dość. Poczynając od ludzi, pytających czy wszystko w porządku i składających mi szczere wyrazy współczucia, przez ojca i całą tą panią psycholog, aż po samą sobie. Głównie ze względu na kłamstwa, którymi żyłam ostatnimi czasy, a których konsekwencje odczuwałam teraz. Chociaż czy gdybym od razu powiedziała Alecowi, jaki jest mój ojciec, czy to by cokolwiek zmieniło? Szczerze w to wątpiłam. Ten skurwiel i tak zabrałby mnie do domu, i tak czułabym do siebie taką samą odrazę jak teraz, i tak nic nie byłoby dobrze.
- Nie mogę tego zrobić. Sumienie mnie zje, niech pan zrozumie. Wyrządzi pan córce krzywdę. - Zazwyczaj łagodny kobiecy głos, teraz uniósł się nieznacznie pełen przestrachu.
- Chce dla niej dobrze, rozumie pani? Nie chce, żeby cierpiała. - A ja jestem święta Jadwiga.
- Proszę pana, takie sesje trwają dwa tygodnie...
- A pani ma na to cztery godziny. - Po chwili zupełnej ciszy, odezwał się nieprzyjemnym szeptem. - Chcesz kasę czy nie? - Jak zwykle chodziło o forsę... Zerknęłam za okno w stronę nieba, czując jak ogarnia mnie ogromny smutek, wręcz rozpaczliwy, a mimo to nawet jedna łza nie zakręciła mi się w oku. Znowu mnie złamał..?
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie miałam pojęcia, która była godzina, ale patrząc za okno na jaśniejące niebo mogłam się domyślić, że za niedługo wzejdzie słońce, a to nie wróżyło niczego dobrego. Siedziałam koło wanny z kolanami podciągniętymi pod brodę, przyglądając się metalowemu przedmiotowi, który wolno obracałam w palcach.
Byłam gdzieś na granicy wytrzymałości. Czułam się jak na zupełnym pustkowiu, a mimo to stłoczona w ciasnym pomieszczeniu ze wszystkimi myślami, wspomnieniami, wyrzutami... Z tym wszystkim co nie pozwalało mi zamknąć spokojnie oczu nawet na pięć minut. Nie chciałam już myśleć, nie chciałam wspominać. Chciałam po prostu zamknąć się gdzieś w ciemnościach, odciąć od tego wszystkiego. I na tą chwilę jedynym w miarę sensownym rozwiązaniem wydawał się właśnie ten przedmiot, który trzymałam w prawej dłoni.
Oparłam obie ręce o kolana i zbliżyłam je powoli do siebie, przyglądając się błyszczącemu w świetle lampy metalowi. Patrzyłam jak z każdym milimetrem, o który ostra krawędź przybliżała się do mojego nadgarstka, moja ręka trzęsie się coraz bardziej, podobnie jak wszystko co widziałam. Nie mogłam normalnie oddychać, czułam się tak jakby wielki słoń usiadł mi na klatce piersiowej, nie pozwalając normalnie nabrać powietrza do płuc.
Oczami wyobraźni widziałam już czerwone linie, ciągnące się po przedramieniu, jednak w ostatniej chwili metal wypadł mi spomiędzy palców i z cichutkim brzękiem uderzył w posadzkę. Wypuściłam całe powietrze z płuc, uderzając tyłem głowy w krawędź wanny. Jesteś słaba, nawet na to cię nie stać... Żałosne. Ściągnęłam brwi, czując nagły przypływ złości, w wyniku którego uderzyłam ręką w pobliską szafkę, która zatrzęsła się porządnie. Przymknęłam oczy na moment, pocierając palcami skronie, naraz jednak podskoczyłam, gdy coś spadło tuż obok mnie z dość głośnym plaśnięciem. Zamrugałam kilka razy, wpatrując się w zapisane czarnym drukiem, pożółkłe już kartki starej książki, która spadła z szafki. Wzięłam ją powoli do rąk, uświadamiając sobie, że zostawiłam ją tu jeszcze zanim wyjechałam do akademii. Nikt od tamtego czasu tu nie sprzątał...? Przesunęłam szybko zaciekawione spojrzenie po nieco wyblakłym tekście, ostatecznie zatrzymując go na jednym zaznaczonym zdaniu.
Przez długą chwilę patrzyłam i czytałam w kółko to jedno zdanie, jak gdyby miało mi to uratować życie. Po kilku minutach w końcu dźwignęłam się na proste nogi, podnosząc książkę i stanęłam na przeciwko lustra, przyglądając się sobie.
Sherlock nigdy się nie poddawał. Zawsze walczył do końca, jego nie zniszczyła nawet śmierć, którą przecież sfingował. Walczył ze swoim odwiecznym wrogiem, a potem cofał się po śladach... Zacisnęłam palce na krawędzi umywalki, wpatrując się w wyblakły błękit własnych oczu. Holmes się nie poddał, nawet gdy panna Adler go przechytrzyła. Ja też nie mogę się poddać.
Mimo że czułam wstręt do samej siebie, w większości spowodowany chyba tym, że postanowiłam odpuścić, to nie mogłam tego tak zostawić. Nie mogłam pozwolić ojcu zrobić z młodszym rodzeństwem tego, co zrobił ze mną. Tylko niby jak miałabym to zrobić...? Spuściłam głowę, kryjąc się między pasmami włosów, czując jak zmęczenie, które towarzyszyło mi od dnia powrotu do domu, powoli maleje, ustępując miejsca adrenalinie. Teoretycznie znałam kogoś kto mógł mi pomóc, nie byłam jednak pewna czy starzy znajomi będą skorzy do podania pomocnej dłoni. Uniosłam wzrok na własne odbicie, omiatając krótkim spojrzeniem swoją twarz, która krótko mówiąc, nie była w najlepszym stanie. Trzeba będzie spróbować.
Kilkanaście minut później byłam już w swoim pokoju i próbowałam po cichu otworzyć okno, przez które natychmiast dostało się zimne, poranne powietrze wypełniając pomieszczenie po brzegi. Rozbudziło mnie to jeszcze bardziej, napełniając chęcią do działania i podbijając poziom adrenaliny w mojej krwi dwukrotnie. Jedyne co musiałam ze sobą zabrać w tę podróż, to buty i bluzę, gdyż w samej piżamie na pewno byłoby mi zimno.
Wskoczyłam na parapet i wychyliłam się za okno, rzucając buty na trawnik. Teraz tylko wystarczyło wymyślić jak zejść z drugiego piętra na ziemię, nie hałasując przy tym i nie mając pod ręką żadnego drzewa. Chyba trzeba będzie ześlizgnąć się po dachówkach... No dalej, Lena. Pokaż jak bardzo beznadziejna jesteś i spadnij na ryj, skręcając sobie kark. Zapięłam bluzę, stawiając bose stopy na szorstkim podłożu. Tyle szczęścia, że dolne piętro było większe niż to górne, więc miałam dodatkowy daszek pod oknem, po którym mogłam bezpiecznie zejść. Raczej zsunąć się, a potem spaść.
Wzięłam głęboki wdech, schodząc z parapetu, a tym samym opuszczając ten przeklęty dom. Chociaż do opuszczenia go, jeszcze trochę mi brakowało. Zsuwałam się powoli po dachówkach, przytrzymując się jedną ręką parapetu, a drugą poprawiając kosmyki, których nie udało mi się związać w kucyka, a które teraz opadały mi na oczy. Stłumiłam w gardle piśnięcie, gdy lewa noga ześlizgnęła się gwałtownie za krawędź daszku. Cholera, tylko tego mi brakuje. Podparłam się drugą ręką i podciągnęłam z powrotem nogę na dach. Wzięłam głębszy wdech, starając się uspokoić choć trochę walące serce i szalejącą w moich żyłach krew. Chociaż może nie był to najlepszy pomysł, adrenalina dodawała mi sił, których zdecydowanie brakowało mi przez ostatnie dni. Kucnęłam na krawędzi, zaciskając dłonie w pięści. Raz kozie śmierć. Odbiłam się od dachu, modląc się w duchu, żeby sobie niczego nie połamać, a po chwili wylądowałam na mokrej trawie, uderzając kolanami w dość grząskie podłoże. Skrzywiłam się, czując jak coś przeskoczyło mi w kostce, na szczęście nie było to na tyle poważne, bym nie mogła chodzić, podniosłam się więc szybko, szukając wzrokiem butów. Szybko wzięłam je ze sobą i usiadłam pod wejściowymi drzwiami, w razie gdyby któryś z domowników już wstał i kręcił się po dolnym piętrze. I mimo że było to mało prawdopodobne, wolałam zachować środki bezpieczeństwa i nie zostać przyłapaną na ucieczce. Dobre tyle, że sąsiadów nie musiałam się obawiać; mieszkałam w okolicy, gdzie przeważały starsze osoby, wynajmujące swoje duże domu przyjezdnym. Nie było to centrum, nie było nawet do niego blisko, więc turyści lgnęli tutaj niczym pszczoły do miodu.
Wstałam powoli, sunąc plecami po płaskiej powierzchni drzwi wejściowych. Cholernie chciałam się już stąd wydostać, a jednak czułam, że ogromne ręce strachu trzymają mnie mocno, nie pozwalając oddalić się z tego miejsca. I zupełnie nie rozumiałam dlaczego tak jest, przecież chciałam... Pragnęłam uciec jak najdalej, tak daleko, gdzie nie znajdzie mnie nikt. Muszę się skupić. No dalej...
Ściągnęłam brwi, odszukując w głowie wspomnienia z poprzednich dni, które choć nieodległe, były bardzo wyblakłe, tak jakbym podświadomie starała się o tym wszystkim zapomnieć. Sięgnęłam prawą ręką do czoła, na którym pod opatrunkiem skrywały się szwy. Gdy tylko moje palce zetknęły się z miękkim materiałem, wszystko jakby wróciło. Aparat, ściana, szwy, pogrzeb, akademia... Nawet rozmowa z psychologiem z poprzedniego dnia. Zadrżałam na całym ciele, przykładając dłonie do drewna za plecami. Teraz albo nigdy. Jeśli w tej chwili stąd nie odejdziesz, zostaniesz tu na zawsze... Przełknęłam ślinę, czując ścisk żołądka spowodowany nerwami. Zmrużyłam oczy i równocześnie ze skrzypnięciem schodów, które doszło moich uszu, odepchnęłam się od drzwi, wybiegając śpiesznie na chodnik i bez większego namysłu skręcając w lewo, w stronę gór. Byle dalej od miasta.
Biegłam przed siebie, prawie w ogóle nie oddychając. Starałam się oszczędzać w miarę siły, których przecież i tak nie miałam, jednak adrenalina, która wypełniała cały mój organizm oraz strach pchający mnie cały czas do przodu, nie pozwalały mi się zatrzymać, a ja korzystałam z tego z niejaką wewnętrzną ulgą. Wraz z minięciem ostatniego domu na ulicy, przy której mieszkałam, moje oczy wypełniły się łzami, mimo to nie zwolniłam kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się między drzewami.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kochałam góry od zawsze, w końcu spędziłam tu prawie cały dotychczasowe życie, a jednak wciąż zadziwiała mnie zmienność pogody, jaka tu panowała. Jeszcze kiedy wychodziłam z domu niebo było bezchmurne i zapowiadał się piękny dzień, a teraz, zaledwie trzydzieści minut później, lało jak z cebra i to nawet pomiędzy gęstymi drzewami. Wspinałam się pod górę, ślizgając po błocie i co kilka kroków zsuwając się w dół wraz z kolejną lawiną kamyków, wody i ziemi. Cała byłam brudna, podrapana i przede wszystkim wyczerpana. Nie tylko fizycznie, ale psychicznie także; czułam, że jestem już na granicy wytrzymałości i dłużej nie dam rady przeskakiwać tych wszystkich kłód, które los rzuca mi prosto pod nogi. Nie miałam już na to sił.
Niemal w ostatniej chwili, gdy już miałam dać sobie spokój ze wspinaczką i zwyczajnie spłynąć razem z błotem w dół, między krzewami, które jeszcze nie zdążyły do końca się zazielenić, dostrzegłam oznakowane na czerwono drzewo. Tak! Już niedaleko, dasz radę... Zacisnęłam zęby, łapiąc się pobliskiego korzenia, który wystawał ponad ziemię i podciągnęłam się w górę, ostatecznie wypadając na wąską ścieżkę, wydeptaną przez zwierzęta.
Teraz musiałam mieć oczy szeroko otwarte, by nie przegapić czasem bunkra. Szczególnie, że nie były one zbyt widoczne, zwłaszcza te schowane w lesie. Szłam powoli, ocierając co chwila twarz z kropel deszczu i pasm włosów, które spływały mi po policzkach. Jeśli ich nie znajdę, to nic mi nie pomoże...
Stanęłam wyprostowana na przeciwko zielonych, metalowych drzwi, przykrytych w połowie przez zwisające z góry liście. Przez chwilę wahałam się, czy aby na pewno jestem na tyle silna, żeby tam wejść i coś zdziałać. Jednak szybko uświadomiłam sobie, że odpowiedź jest przecząca, a mimo to podeszłam do drzwi, uchylając je lekko i wsuwając się do środka. Byłam cała przemoczona, zziębnięta i wyczerpana, więc pomimo negatywnej odpowiedzi na poprzednie pytanie, zdecydowałam, że warto zaryzykować niż od razu się poddawać. Holmes nigdy od razu nie odpuszczał.
Ruszyłam powoli niezbyt szerokim korytarzem, próbując dostrzec cokolwiek w tych ciemnościach, jednak bezskutecznie. Musiałam zdać się na instynkt, szósty zmysł, cokolwiek co pomogłoby mi nie wpaść w ślepy zaułek. Przyłożyłam dłoń do zimnej ściany i szłam tak, z wyciągniętą przed siebie ręką. W duchu modliłam się, by znajomi nadal tutaj przebywali, jak za dawnych lat, bo jeśli jednak zdecydowali się stąd wynieść... Ugh, wolałam nawet nie myśleć co będzie, jeśli ojciec się dowie, że zwiałam i mnie tutaj znajdzie.
W końcu za kolejnym już zakrętem, dostrzegłam światło, więc przyśpieszyłam kroku, potykając się o własne nogi. Szybko okazało się, że światło pochodziło ze sporych rozmiarów pomieszczenia, oświetlonego przez kilkanaście palących się jarzeniówek. Zmrużyłam oczy, które potrzebowały dłuższej chwili, by przyzwyczaić się do jasności, jednak już na samym początku zobaczyłam trzech mężczyzn w młodym wieku, którzy niemal natychmiast odwrócili się w moja stronę.
- Proszę, proszę... Czyż to nie nasza kochana Lenka? - Kpina jednego z nich sprawiła, że gwałtownie drgnęłam, przesuwając jedną nogę w tył, jakbym chciała zaraz uciec. Uspokój się. Szybko wzięłam głębszy wdech, przyglądając się kolejno ich twarzom. Mimo że sporo się zmienili od ostatniego razu, gdy ich widziałam, dokładnie pamiętałam każdego z nich i potrafiłam rozpoznać. Ten, którego szukałam przede wszystkim, stał najdalej, schowany nieco w cieniu, jednak widziałam, że szare tęczówki uważnie mi się przyglądały.
- Mam do was sprawę. - Powiedziałam, siląc się na stanowczy ton. Dominik i Wiktor popatrzyli po sobie z kpiącym uśmiechem, po czym przenieśli spojrzenie na Cezarego, który odkąd tylko pamiętałam, przewodził całej tej zgrai, która ostatnio chyba nieco się uszczupliła. Brunetowi nie było do śmiechu, tak jak jego kolegom; po prostu przyglądał mi się bez słowa czy nawet mrugnięcia okiem.
- Chodź, wyrzucimy ją. - Blondyn skinął na mnie głową i już ruszył z przyjacielem w moją stronę, kiedy zatrzymał ich głos pseudo-przywódcy.
- Wiktor, zostaw ją. - Jego ostry głos przeciął naraz całe pomieszczenie, wprawiając moje ciało z drżenie, chociaż było ono spowodowane raczej przemoczonymi ubraniami. Chłopak podszedł do mnie, stawiając długie kroki, a mijając mnie, zacisnął dłoń na przedramieniu i pociągnął za sobą, nie zważając na syknięcie bólu, które wyrwało się z mojego gardła.
Szybko znaleźliśmy się w zupełnie innym pomieszczeniu, dużo mniejszym i urządzonym bardziej przytulnie, tak jakby od czasu do czasu ktoś tu spał. Rozejrzałam się po pokoju, przyglądając się ubraniom rzuconym na jedną stertę, w której chłopak zaczął grzebać, rozrzucając ubrania po podłodze. Stałam ze złożonymi przed sobą rękami i przyglądałam się temu wszystkiemu w milczeniu, oczekując dalszych wydarzeń. Po chwili Cezary wyprostował się i rzucając mi do rąk jakieś ubrania, odwrócił i wepchnął za jakąś kotarę, po czym sam się odwrócił i zniknął z pola mojego widzenia.
- Najpierw musisz się przebrać w suche rzeczy. Przy okazji możesz powiedzieć co to za sprawa, którą do nas masz.
Przez chwilę wahałam się nad tym czy faktycznie powinnam się przebierać, ostatecznie stwierdziłam jednak, że pozostanie w mokrych ciuchach nie będzie niczym mądrym. Liczyłam tylko, że nie rozchoruję się tak jak ostatnio po spacerze w deszczu. Ściągnęłam z siebie bluzę i starą bluzkę od piżamy, z której mogłam wycisnąć przynajmniej szklankę wody.
- Zwracam się z tym do ciebie, bo tylko ty wiesz jaki naprawdę jest mój ojciec.., - Urwałam, przypominając sobie krótko jak to było, szybko jednak porzuciłam wspomnienia. Opowiedziałam po krótce chłopakowi wydarzenia z ostatnich dni, czego ten zupełnie nie skomentował, przez co zaczęłam myśleć, że albo opuścił pokój, albo zupełnie mnie nie słucha. Lecz zmieniłam zdanie, gdy tylko przebrana w suche ciuchy, które były nieco za duże na mnie, wyszłam zza kotary i ujrzałam siedzącego na zniszczonym krześle Cezarego, który z pochyloną głową obracał z rękach nóż motylkowy. Przełknęłam nerwowo ślinę, kiedy tylko szare oczy popatrzyły na mnie z niebezpiecznym błyskiem.
- Nie wiem czy powinnam zwracać się do ciebie o pomoc, w końcu... - Urwałam, gdy brunet wstał gwałtownie, przewracając resztki krzesła. Obrócił nóż w palcach, składając go i chowając do kieszeni.
- Jakby nie było uratowałaś mnie przed pudłem, więc chyba jestem ci coś winien. - Wzruszył ramionami, kierując się do wyjścia, w którym zatrzymał się, spoglądając na mnie kątem oka. - Swoją drogą... Wyglądasz okropnie.
Po krótkim szoku, w który wprawiły mnie jego słowa, wypuściłam głośno powietrze z płuc. Zapewne. Nakierowana przez starego znajomego odnalazłam pomieszczenie, które miało imitować łazienkę. Stało w nim ogromne wiadro, wypełnione po brzegi wodą, prawdopodobnie deszczówką; na krześle w jego pobliżu leżało kilka szmat, które pełniły rolę ręczników. Dopiero teraz pomyślałam, że mogłam najpierw w miarę się umyć, a dopiero potem zmieniać ubrania, mimo że nie różniły się one tak bardzo od mojego poprzedniego stroju. Jakieś niebieskie materiałowe spodenki, które o dziwo nie były aż tak za duże na mnie i męska szara koszula zapinana na guziki, którą w pasie przewiązałam dodatkowo czarną wstążką. A może to był pocięty krawat? Nie byłam pewna, mój mózg nie działał już tak jak powinien, byłam zbyt zmęczona by myśleć i zbyt uparta by odpuścić.
- Czarny mówi, że najpierw masz się przespać, a dopiero potem coś wymyślimy. - Odwróciłam się w stronę wejścia, oczekując, że zobaczę tam tego przeklętego blondasia, jednak Wiktor nawet nie miał zamiaru czekać na moją odpowiedź, reakcję. Po prostu przekazał rozkaz i odszedł. Cudownie...
Jeszcze zanim zasnęłam, skorzystałam z telefonu Cezarego. W głowie miałam tylko dwa numery i od samego początku wiedziałam, pod który zadzwonię. Dane mi także było poznać dziewczynę o imieniu Kornelia, do której należały spodenki, podarowane mi przez Cezarego. Już jasne dlaczego pasowały... Krótkowłosa szatynka była miła, chociaż coś w jej spojrzeniu sprawiło, że nie chciałam jej zaufać i nie położyłam głowy na poduszce, dopóki nie opuściła pomieszczenia.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stałam przed lustrem, przyglądając się wszystkim świeżym opatrunkom, jakie Cezary założył mi podczas snu. Większości ran nawet nie zauważyłam, kiedy obmywałam ciało z błota i liści. Nawet opatrunek na czole zmienił na bielutki, czysty kawałek materiału. Przechyliłam lekko głowę, spoglądając na odbicie chłopaka, który stanął za mną.
- Znam twojego ojca i wiem jak działa. Pierwsze od czego musisz zacząć to od pokonania samej siebie. - Klepnął mnie w ramię, po czym odwrócił się i bez ani jednego słowa więcej, odszedł, zostawiając mnie z jednym, wielkim pytajnikiem w głowie. Niby jak miałam to zrobić? Jak miałam pokonać samą siebie? Jak miałam zrobić coś, czego nawet nie rozumiałam?
Westchnęłam cicho, przecierając twarz dłonią. Nie spałam jakoś długo, ale jednak spałam i to było najważniejsze, mój umysł mimo że nadal wyczerpany, pracował już jako tako na dość wysokich obrotach. Przyjrzałam się szklanej powierzchni, która idealnie wszystko odbijała, nie licząc czarnych plam na szkle. Po dłuższej chwili wszystko naokoło mojej sylwetki, która nieco rozmazana odbijała się w lustrze, pociemniało, zupełnie tak jakby ktoś zgasił światło, a przecież kątem oka widziałam, że wciąż jest jasno. Przez chwilę miałam wrażenie, że w cieniu dostrzegłam twarz swojego ojca, szybko jednak to odrzuciłam, uznając za niedorzeczne.
Czyli w końcu, po tylu latach się poddaje...
Spojrzałam w kąt, jakbym w ten sposób chciała uciec przed własnym spojrzeniem. Ale czy da się uciec przed samym sobą? Chyba tylko po śmierci albo może właśnie wtedy jest najtrudniej...? Przecież wpajają nam, że to właśnie wtedy stajemy na przeciw samych siebie, naszych wyborów, decyzji, wszystkiego czego dokonaliśmy za życia. Że dopiero po śmierci zostaniemy z tego wszystkiego rozliczeni, tylko czy będzie to sprawiedliwe, a może takie jak tutaj, gdzie sprawiedliwy rząd skazuje niewinnych ludzi?
Niebieska teczka w wyciągniętej w moją stronę ręce, zwróciła moją uwagę na tyle, bym wyplątała się spomiędzy myśli. Zamrugałam kilka razy, przypatrując się błękitowi papieru; nie zdążyłam nawet zatrzymać swojego umysłu, w którym w ułamku sekundy pojawiła się myśl, że oczy Aleca mają ładniejszą barwę. Pokręciłam głową, chcąc odepchnąć od siebie tę myśl. Tak długo udawało mi się uciec przed myśleniem o nim i teraz, przez jakąś durną teczkę ma to pójść na marne? Naprawdę?
Zabrałam teczkę w rąk kobiety, dziękując jej z uśmiechem i opuściłam spiesznie sekretariat. Zbyt wiele myśli mnie tam łapało; myśli których chciałam uniknąć za wszelką cenę. Na korytarzu panował ogromny tłok, to była dokładnie ta godzina, kiedy większość uczniów kończyła lekcje, a niecałe dwie minuty wcześniej rozbrzmiał dzwonek, więc nie miałam co liczyć na samotność. Chociaż może to i lepiej? Przynajmniej nie słyszałam własnych myśli.
Spokojnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia, przyglądając się uczniom, którzy ścigali się do drzwi wyjściowych, tak jakby to był ostatni dzień ich tygodniowej udręki. Czy dziś jest piątek? Nie miałam pojęcia, siedząc w pokoju bez telefonu, internetu, czegokolwiek co mogłoby mi wskazać godzinę lub chociaż pozwolić w jakiś sposób skontaktować się z... Ugh, prawda była taka, że zupełnie straciłam rachubę czasu. Ciężki mi było nawet stwierdzić ile czasu minęło od mojego przyjazdu tutaj, od pogrzebu... Westchnęłam tylko cicho pod nosem i zatrzymałam się w pół kroku, widząc i doskonale słysząc, że spora grupka młodych dziewczyn, na oko miały po szesnaście lat, bardzo się czymś ekscytowała. Może bardziej kimś. Przez krótką chwilę przyglądałam się osobie w centrum tego całego zbiegowiska, jednak widziałam tylko tył koszulki, więc nie mogłam stwierdzić kto to taki. Jednak z samej reakcji uczennic i szerokich barków mogłam łatwo wywnioskować, że jest to chłopak. No cóż, ktokolwiek by to nie był, dużej ilości świeżego powietrza na pewno nie ma.
Spuściłam wzrok na szare posadzki, starając się utrzymać myśli na wodzy, ale nawet to nie powstrzymało wspomnień, które uderzyły we mnie swoim lodowym ostrzem, sprawiając, że kolana zaczęły mi drżeć. Ugh, ogarnij się dziewczyno. Ściągnęłam brwi, próbując odepchnąć od siebie... To wszystko co w tej chwili mnie otaczało.
Na pięcie odwróciłam się w stronę drzwi, jednak naraz cofnęłam się o krok, widząc tuż przed sobą swojego ojca. Spojrzenie miał pogodne, uśmiechał się i witał grzecznie z każdym nauczycielem jaki nas mijał, również uczniowie mówili mu dzień dobry. Był przykładnym tatusiem, dokładnie takim jakiego każdy chciał mieć. Podniosłam spojrzenie na entą z kolei osobę, która ochoczo witała się z mężczyzną i wewnątrz mnie wykwitł delikatny, ponury uśmiech. Gdyby tylko wiedzieli...
- Chodź, pojedziemy do psychologa. Musisz z kimś porozmawiać o tym wszystkim. - Objął mnie ramieniem, uprzednio niewinnym gestem gładzenia po głowie, przysłonił włosami opatrunek na czole. Raczej nie musiał się nim przejmować, spuszczona głowa wystarczyła, by go ukryć. Otuliłam się ramionami, chcąc wyswobodzić z uścisku, w którym czułam odrazę do samej siebie, jednak ojciec przycisnął mnie mocniej, co miło być ostrzeżeniem. Zrozumiałam i dopóki nie doszliśmy do samochodu, nie drgnęłam nawet na milimetr.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Siedziałam na jakiejś pufie, wpatrzona w szarą ścianę. Nie do końca byłam świadoma tego, gdzie aktualnie się znajduję, ale jedno byłam pewna. Miałam wszystkiego serdecznie dość. Poczynając od ludzi, pytających czy wszystko w porządku i składających mi szczere wyrazy współczucia, przez ojca i całą tą panią psycholog, aż po samą sobie. Głównie ze względu na kłamstwa, którymi żyłam ostatnimi czasy, a których konsekwencje odczuwałam teraz. Chociaż czy gdybym od razu powiedziała Alecowi, jaki jest mój ojciec, czy to by cokolwiek zmieniło? Szczerze w to wątpiłam. Ten skurwiel i tak zabrałby mnie do domu, i tak czułabym do siebie taką samą odrazę jak teraz, i tak nic nie byłoby dobrze.
- Nie mogę tego zrobić. Sumienie mnie zje, niech pan zrozumie. Wyrządzi pan córce krzywdę. - Zazwyczaj łagodny kobiecy głos, teraz uniósł się nieznacznie pełen przestrachu.
- Chce dla niej dobrze, rozumie pani? Nie chce, żeby cierpiała. - A ja jestem święta Jadwiga.
- Proszę pana, takie sesje trwają dwa tygodnie...
- A pani ma na to cztery godziny. - Po chwili zupełnej ciszy, odezwał się nieprzyjemnym szeptem. - Chcesz kasę czy nie? - Jak zwykle chodziło o forsę... Zerknęłam za okno w stronę nieba, czując jak ogarnia mnie ogromny smutek, wręcz rozpaczliwy, a mimo to nawet jedna łza nie zakręciła mi się w oku. Znowu mnie złamał..?
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie miałam pojęcia, która była godzina, ale patrząc za okno na jaśniejące niebo mogłam się domyślić, że za niedługo wzejdzie słońce, a to nie wróżyło niczego dobrego. Siedziałam koło wanny z kolanami podciągniętymi pod brodę, przyglądając się metalowemu przedmiotowi, który wolno obracałam w palcach.
Byłam gdzieś na granicy wytrzymałości. Czułam się jak na zupełnym pustkowiu, a mimo to stłoczona w ciasnym pomieszczeniu ze wszystkimi myślami, wspomnieniami, wyrzutami... Z tym wszystkim co nie pozwalało mi zamknąć spokojnie oczu nawet na pięć minut. Nie chciałam już myśleć, nie chciałam wspominać. Chciałam po prostu zamknąć się gdzieś w ciemnościach, odciąć od tego wszystkiego. I na tą chwilę jedynym w miarę sensownym rozwiązaniem wydawał się właśnie ten przedmiot, który trzymałam w prawej dłoni.
Oparłam obie ręce o kolana i zbliżyłam je powoli do siebie, przyglądając się błyszczącemu w świetle lampy metalowi. Patrzyłam jak z każdym milimetrem, o który ostra krawędź przybliżała się do mojego nadgarstka, moja ręka trzęsie się coraz bardziej, podobnie jak wszystko co widziałam. Nie mogłam normalnie oddychać, czułam się tak jakby wielki słoń usiadł mi na klatce piersiowej, nie pozwalając normalnie nabrać powietrza do płuc.
Oczami wyobraźni widziałam już czerwone linie, ciągnące się po przedramieniu, jednak w ostatniej chwili metal wypadł mi spomiędzy palców i z cichutkim brzękiem uderzył w posadzkę. Wypuściłam całe powietrze z płuc, uderzając tyłem głowy w krawędź wanny. Jesteś słaba, nawet na to cię nie stać... Żałosne. Ściągnęłam brwi, czując nagły przypływ złości, w wyniku którego uderzyłam ręką w pobliską szafkę, która zatrzęsła się porządnie. Przymknęłam oczy na moment, pocierając palcami skronie, naraz jednak podskoczyłam, gdy coś spadło tuż obok mnie z dość głośnym plaśnięciem. Zamrugałam kilka razy, wpatrując się w zapisane czarnym drukiem, pożółkłe już kartki starej książki, która spadła z szafki. Wzięłam ją powoli do rąk, uświadamiając sobie, że zostawiłam ją tu jeszcze zanim wyjechałam do akademii. Nikt od tamtego czasu tu nie sprzątał...? Przesunęłam szybko zaciekawione spojrzenie po nieco wyblakłym tekście, ostatecznie zatrzymując go na jednym zaznaczonym zdaniu.
"Raz w życiu upadłeś tak nisko, przyszłość pokaże, jak wysoko wznieść się potrafisz."
Przez długą chwilę patrzyłam i czytałam w kółko to jedno zdanie, jak gdyby miało mi to uratować życie. Po kilku minutach w końcu dźwignęłam się na proste nogi, podnosząc książkę i stanęłam na przeciwko lustra, przyglądając się sobie.
Sherlock nigdy się nie poddawał. Zawsze walczył do końca, jego nie zniszczyła nawet śmierć, którą przecież sfingował. Walczył ze swoim odwiecznym wrogiem, a potem cofał się po śladach... Zacisnęłam palce na krawędzi umywalki, wpatrując się w wyblakły błękit własnych oczu. Holmes się nie poddał, nawet gdy panna Adler go przechytrzyła. Ja też nie mogę się poddać.
Mimo że czułam wstręt do samej siebie, w większości spowodowany chyba tym, że postanowiłam odpuścić, to nie mogłam tego tak zostawić. Nie mogłam pozwolić ojcu zrobić z młodszym rodzeństwem tego, co zrobił ze mną. Tylko niby jak miałabym to zrobić...? Spuściłam głowę, kryjąc się między pasmami włosów, czując jak zmęczenie, które towarzyszyło mi od dnia powrotu do domu, powoli maleje, ustępując miejsca adrenalinie. Teoretycznie znałam kogoś kto mógł mi pomóc, nie byłam jednak pewna czy starzy znajomi będą skorzy do podania pomocnej dłoni. Uniosłam wzrok na własne odbicie, omiatając krótkim spojrzeniem swoją twarz, która krótko mówiąc, nie była w najlepszym stanie. Trzeba będzie spróbować.
Kilkanaście minut później byłam już w swoim pokoju i próbowałam po cichu otworzyć okno, przez które natychmiast dostało się zimne, poranne powietrze wypełniając pomieszczenie po brzegi. Rozbudziło mnie to jeszcze bardziej, napełniając chęcią do działania i podbijając poziom adrenaliny w mojej krwi dwukrotnie. Jedyne co musiałam ze sobą zabrać w tę podróż, to buty i bluzę, gdyż w samej piżamie na pewno byłoby mi zimno.
Wskoczyłam na parapet i wychyliłam się za okno, rzucając buty na trawnik. Teraz tylko wystarczyło wymyślić jak zejść z drugiego piętra na ziemię, nie hałasując przy tym i nie mając pod ręką żadnego drzewa. Chyba trzeba będzie ześlizgnąć się po dachówkach... No dalej, Lena. Pokaż jak bardzo beznadziejna jesteś i spadnij na ryj, skręcając sobie kark. Zapięłam bluzę, stawiając bose stopy na szorstkim podłożu. Tyle szczęścia, że dolne piętro było większe niż to górne, więc miałam dodatkowy daszek pod oknem, po którym mogłam bezpiecznie zejść. Raczej zsunąć się, a potem spaść.
Wzięłam głęboki wdech, schodząc z parapetu, a tym samym opuszczając ten przeklęty dom. Chociaż do opuszczenia go, jeszcze trochę mi brakowało. Zsuwałam się powoli po dachówkach, przytrzymując się jedną ręką parapetu, a drugą poprawiając kosmyki, których nie udało mi się związać w kucyka, a które teraz opadały mi na oczy. Stłumiłam w gardle piśnięcie, gdy lewa noga ześlizgnęła się gwałtownie za krawędź daszku. Cholera, tylko tego mi brakuje. Podparłam się drugą ręką i podciągnęłam z powrotem nogę na dach. Wzięłam głębszy wdech, starając się uspokoić choć trochę walące serce i szalejącą w moich żyłach krew. Chociaż może nie był to najlepszy pomysł, adrenalina dodawała mi sił, których zdecydowanie brakowało mi przez ostatnie dni. Kucnęłam na krawędzi, zaciskając dłonie w pięści. Raz kozie śmierć. Odbiłam się od dachu, modląc się w duchu, żeby sobie niczego nie połamać, a po chwili wylądowałam na mokrej trawie, uderzając kolanami w dość grząskie podłoże. Skrzywiłam się, czując jak coś przeskoczyło mi w kostce, na szczęście nie było to na tyle poważne, bym nie mogła chodzić, podniosłam się więc szybko, szukając wzrokiem butów. Szybko wzięłam je ze sobą i usiadłam pod wejściowymi drzwiami, w razie gdyby któryś z domowników już wstał i kręcił się po dolnym piętrze. I mimo że było to mało prawdopodobne, wolałam zachować środki bezpieczeństwa i nie zostać przyłapaną na ucieczce. Dobre tyle, że sąsiadów nie musiałam się obawiać; mieszkałam w okolicy, gdzie przeważały starsze osoby, wynajmujące swoje duże domu przyjezdnym. Nie było to centrum, nie było nawet do niego blisko, więc turyści lgnęli tutaj niczym pszczoły do miodu.
Wstałam powoli, sunąc plecami po płaskiej powierzchni drzwi wejściowych. Cholernie chciałam się już stąd wydostać, a jednak czułam, że ogromne ręce strachu trzymają mnie mocno, nie pozwalając oddalić się z tego miejsca. I zupełnie nie rozumiałam dlaczego tak jest, przecież chciałam... Pragnęłam uciec jak najdalej, tak daleko, gdzie nie znajdzie mnie nikt. Muszę się skupić. No dalej...
Ściągnęłam brwi, odszukując w głowie wspomnienia z poprzednich dni, które choć nieodległe, były bardzo wyblakłe, tak jakbym podświadomie starała się o tym wszystkim zapomnieć. Sięgnęłam prawą ręką do czoła, na którym pod opatrunkiem skrywały się szwy. Gdy tylko moje palce zetknęły się z miękkim materiałem, wszystko jakby wróciło. Aparat, ściana, szwy, pogrzeb, akademia... Nawet rozmowa z psychologiem z poprzedniego dnia. Zadrżałam na całym ciele, przykładając dłonie do drewna za plecami. Teraz albo nigdy. Jeśli w tej chwili stąd nie odejdziesz, zostaniesz tu na zawsze... Przełknęłam ślinę, czując ścisk żołądka spowodowany nerwami. Zmrużyłam oczy i równocześnie ze skrzypnięciem schodów, które doszło moich uszu, odepchnęłam się od drzwi, wybiegając śpiesznie na chodnik i bez większego namysłu skręcając w lewo, w stronę gór. Byle dalej od miasta.
Biegłam przed siebie, prawie w ogóle nie oddychając. Starałam się oszczędzać w miarę siły, których przecież i tak nie miałam, jednak adrenalina, która wypełniała cały mój organizm oraz strach pchający mnie cały czas do przodu, nie pozwalały mi się zatrzymać, a ja korzystałam z tego z niejaką wewnętrzną ulgą. Wraz z minięciem ostatniego domu na ulicy, przy której mieszkałam, moje oczy wypełniły się łzami, mimo to nie zwolniłam kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się między drzewami.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kochałam góry od zawsze, w końcu spędziłam tu prawie cały dotychczasowe życie, a jednak wciąż zadziwiała mnie zmienność pogody, jaka tu panowała. Jeszcze kiedy wychodziłam z domu niebo było bezchmurne i zapowiadał się piękny dzień, a teraz, zaledwie trzydzieści minut później, lało jak z cebra i to nawet pomiędzy gęstymi drzewami. Wspinałam się pod górę, ślizgając po błocie i co kilka kroków zsuwając się w dół wraz z kolejną lawiną kamyków, wody i ziemi. Cała byłam brudna, podrapana i przede wszystkim wyczerpana. Nie tylko fizycznie, ale psychicznie także; czułam, że jestem już na granicy wytrzymałości i dłużej nie dam rady przeskakiwać tych wszystkich kłód, które los rzuca mi prosto pod nogi. Nie miałam już na to sił.
Niemal w ostatniej chwili, gdy już miałam dać sobie spokój ze wspinaczką i zwyczajnie spłynąć razem z błotem w dół, między krzewami, które jeszcze nie zdążyły do końca się zazielenić, dostrzegłam oznakowane na czerwono drzewo. Tak! Już niedaleko, dasz radę... Zacisnęłam zęby, łapiąc się pobliskiego korzenia, który wystawał ponad ziemię i podciągnęłam się w górę, ostatecznie wypadając na wąską ścieżkę, wydeptaną przez zwierzęta.
Teraz musiałam mieć oczy szeroko otwarte, by nie przegapić czasem bunkra. Szczególnie, że nie były one zbyt widoczne, zwłaszcza te schowane w lesie. Szłam powoli, ocierając co chwila twarz z kropel deszczu i pasm włosów, które spływały mi po policzkach. Jeśli ich nie znajdę, to nic mi nie pomoże...
Stanęłam wyprostowana na przeciwko zielonych, metalowych drzwi, przykrytych w połowie przez zwisające z góry liście. Przez chwilę wahałam się, czy aby na pewno jestem na tyle silna, żeby tam wejść i coś zdziałać. Jednak szybko uświadomiłam sobie, że odpowiedź jest przecząca, a mimo to podeszłam do drzwi, uchylając je lekko i wsuwając się do środka. Byłam cała przemoczona, zziębnięta i wyczerpana, więc pomimo negatywnej odpowiedzi na poprzednie pytanie, zdecydowałam, że warto zaryzykować niż od razu się poddawać. Holmes nigdy od razu nie odpuszczał.
Ruszyłam powoli niezbyt szerokim korytarzem, próbując dostrzec cokolwiek w tych ciemnościach, jednak bezskutecznie. Musiałam zdać się na instynkt, szósty zmysł, cokolwiek co pomogłoby mi nie wpaść w ślepy zaułek. Przyłożyłam dłoń do zimnej ściany i szłam tak, z wyciągniętą przed siebie ręką. W duchu modliłam się, by znajomi nadal tutaj przebywali, jak za dawnych lat, bo jeśli jednak zdecydowali się stąd wynieść... Ugh, wolałam nawet nie myśleć co będzie, jeśli ojciec się dowie, że zwiałam i mnie tutaj znajdzie.
W końcu za kolejnym już zakrętem, dostrzegłam światło, więc przyśpieszyłam kroku, potykając się o własne nogi. Szybko okazało się, że światło pochodziło ze sporych rozmiarów pomieszczenia, oświetlonego przez kilkanaście palących się jarzeniówek. Zmrużyłam oczy, które potrzebowały dłuższej chwili, by przyzwyczaić się do jasności, jednak już na samym początku zobaczyłam trzech mężczyzn w młodym wieku, którzy niemal natychmiast odwrócili się w moja stronę.
- Proszę, proszę... Czyż to nie nasza kochana Lenka? - Kpina jednego z nich sprawiła, że gwałtownie drgnęłam, przesuwając jedną nogę w tył, jakbym chciała zaraz uciec. Uspokój się. Szybko wzięłam głębszy wdech, przyglądając się kolejno ich twarzom. Mimo że sporo się zmienili od ostatniego razu, gdy ich widziałam, dokładnie pamiętałam każdego z nich i potrafiłam rozpoznać. Ten, którego szukałam przede wszystkim, stał najdalej, schowany nieco w cieniu, jednak widziałam, że szare tęczówki uważnie mi się przyglądały.
- Mam do was sprawę. - Powiedziałam, siląc się na stanowczy ton. Dominik i Wiktor popatrzyli po sobie z kpiącym uśmiechem, po czym przenieśli spojrzenie na Cezarego, który odkąd tylko pamiętałam, przewodził całej tej zgrai, która ostatnio chyba nieco się uszczupliła. Brunetowi nie było do śmiechu, tak jak jego kolegom; po prostu przyglądał mi się bez słowa czy nawet mrugnięcia okiem.
- Chodź, wyrzucimy ją. - Blondyn skinął na mnie głową i już ruszył z przyjacielem w moją stronę, kiedy zatrzymał ich głos pseudo-przywódcy.
- Wiktor, zostaw ją. - Jego ostry głos przeciął naraz całe pomieszczenie, wprawiając moje ciało z drżenie, chociaż było ono spowodowane raczej przemoczonymi ubraniami. Chłopak podszedł do mnie, stawiając długie kroki, a mijając mnie, zacisnął dłoń na przedramieniu i pociągnął za sobą, nie zważając na syknięcie bólu, które wyrwało się z mojego gardła.
Szybko znaleźliśmy się w zupełnie innym pomieszczeniu, dużo mniejszym i urządzonym bardziej przytulnie, tak jakby od czasu do czasu ktoś tu spał. Rozejrzałam się po pokoju, przyglądając się ubraniom rzuconym na jedną stertę, w której chłopak zaczął grzebać, rozrzucając ubrania po podłodze. Stałam ze złożonymi przed sobą rękami i przyglądałam się temu wszystkiemu w milczeniu, oczekując dalszych wydarzeń. Po chwili Cezary wyprostował się i rzucając mi do rąk jakieś ubrania, odwrócił i wepchnął za jakąś kotarę, po czym sam się odwrócił i zniknął z pola mojego widzenia.
- Najpierw musisz się przebrać w suche rzeczy. Przy okazji możesz powiedzieć co to za sprawa, którą do nas masz.
Przez chwilę wahałam się nad tym czy faktycznie powinnam się przebierać, ostatecznie stwierdziłam jednak, że pozostanie w mokrych ciuchach nie będzie niczym mądrym. Liczyłam tylko, że nie rozchoruję się tak jak ostatnio po spacerze w deszczu. Ściągnęłam z siebie bluzę i starą bluzkę od piżamy, z której mogłam wycisnąć przynajmniej szklankę wody.
- Zwracam się z tym do ciebie, bo tylko ty wiesz jaki naprawdę jest mój ojciec.., - Urwałam, przypominając sobie krótko jak to było, szybko jednak porzuciłam wspomnienia. Opowiedziałam po krótce chłopakowi wydarzenia z ostatnich dni, czego ten zupełnie nie skomentował, przez co zaczęłam myśleć, że albo opuścił pokój, albo zupełnie mnie nie słucha. Lecz zmieniłam zdanie, gdy tylko przebrana w suche ciuchy, które były nieco za duże na mnie, wyszłam zza kotary i ujrzałam siedzącego na zniszczonym krześle Cezarego, który z pochyloną głową obracał z rękach nóż motylkowy. Przełknęłam nerwowo ślinę, kiedy tylko szare oczy popatrzyły na mnie z niebezpiecznym błyskiem.
- Nie wiem czy powinnam zwracać się do ciebie o pomoc, w końcu... - Urwałam, gdy brunet wstał gwałtownie, przewracając resztki krzesła. Obrócił nóż w palcach, składając go i chowając do kieszeni.
- Jakby nie było uratowałaś mnie przed pudłem, więc chyba jestem ci coś winien. - Wzruszył ramionami, kierując się do wyjścia, w którym zatrzymał się, spoglądając na mnie kątem oka. - Swoją drogą... Wyglądasz okropnie.
Po krótkim szoku, w który wprawiły mnie jego słowa, wypuściłam głośno powietrze z płuc. Zapewne. Nakierowana przez starego znajomego odnalazłam pomieszczenie, które miało imitować łazienkę. Stało w nim ogromne wiadro, wypełnione po brzegi wodą, prawdopodobnie deszczówką; na krześle w jego pobliżu leżało kilka szmat, które pełniły rolę ręczników. Dopiero teraz pomyślałam, że mogłam najpierw w miarę się umyć, a dopiero potem zmieniać ubrania, mimo że nie różniły się one tak bardzo od mojego poprzedniego stroju. Jakieś niebieskie materiałowe spodenki, które o dziwo nie były aż tak za duże na mnie i męska szara koszula zapinana na guziki, którą w pasie przewiązałam dodatkowo czarną wstążką. A może to był pocięty krawat? Nie byłam pewna, mój mózg nie działał już tak jak powinien, byłam zbyt zmęczona by myśleć i zbyt uparta by odpuścić.
- Czarny mówi, że najpierw masz się przespać, a dopiero potem coś wymyślimy. - Odwróciłam się w stronę wejścia, oczekując, że zobaczę tam tego przeklętego blondasia, jednak Wiktor nawet nie miał zamiaru czekać na moją odpowiedź, reakcję. Po prostu przekazał rozkaz i odszedł. Cudownie...
Jeszcze zanim zasnęłam, skorzystałam z telefonu Cezarego. W głowie miałam tylko dwa numery i od samego początku wiedziałam, pod który zadzwonię. Dane mi także było poznać dziewczynę o imieniu Kornelia, do której należały spodenki, podarowane mi przez Cezarego. Już jasne dlaczego pasowały... Krótkowłosa szatynka była miła, chociaż coś w jej spojrzeniu sprawiło, że nie chciałam jej zaufać i nie położyłam głowy na poduszce, dopóki nie opuściła pomieszczenia.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Stałam przed lustrem, przyglądając się wszystkim świeżym opatrunkom, jakie Cezary założył mi podczas snu. Większości ran nawet nie zauważyłam, kiedy obmywałam ciało z błota i liści. Nawet opatrunek na czole zmienił na bielutki, czysty kawałek materiału. Przechyliłam lekko głowę, spoglądając na odbicie chłopaka, który stanął za mną.
- Znam twojego ojca i wiem jak działa. Pierwsze od czego musisz zacząć to od pokonania samej siebie. - Klepnął mnie w ramię, po czym odwrócił się i bez ani jednego słowa więcej, odszedł, zostawiając mnie z jednym, wielkim pytajnikiem w głowie. Niby jak miałam to zrobić? Jak miałam pokonać samą siebie? Jak miałam zrobić coś, czego nawet nie rozumiałam?
Westchnęłam cicho, przecierając twarz dłonią. Nie spałam jakoś długo, ale jednak spałam i to było najważniejsze, mój umysł mimo że nadal wyczerpany, pracował już jako tako na dość wysokich obrotach. Przyjrzałam się szklanej powierzchni, która idealnie wszystko odbijała, nie licząc czarnych plam na szkle. Po dłuższej chwili wszystko naokoło mojej sylwetki, która nieco rozmazana odbijała się w lustrze, pociemniało, zupełnie tak jakby ktoś zgasił światło, a przecież kątem oka widziałam, że wciąż jest jasno. Przez chwilę miałam wrażenie, że w cieniu dostrzegłam twarz swojego ojca, szybko jednak to odrzuciłam, uznając za niedorzeczne.
Wypuściłam powietrze z płuc, uważnie przyglądając się swojej twarzy. Kiedy ja się ostatni raz uśmiechałam...? Nie minął nawet tydzień, a miałam wrażenie, że ostatni raz moje usta układały się w uśmiech lata temu... Wydawało mi się, że to było tak dawno, że zapomniałam jak to jest, jakie to uczucie. A może minął właśnie tydzień...? Może minął już miesiąc..? Tak trudno było mi stwierdzić ile czasu minęło, odkąd opuściłam akademię, znajomych i... Pokręciłam gwałtownie głową.
Co on ze mną zrobił? Jeden człowiek, zaledwie tyle, a złamał mnie już kilkakrotnie, a ja wciąż mu się dawałam.. Podnosiłam się, a potem dawałam mu się ponownie złamać, i znowu podnosiłam, a potem przychodził on i łamał moją psychikę. I tak kilkakrotnie... A ja za każdym razem mu się poddawałam, jakbym chciała mu sprawić przyjemność, że mu się udało. Tylko co to za przyjemność, gdzie jedna ze stron cierpi...?
Zacisnęłam dłonie w pięści, patrząc sobie prosto w oczy ze złością. To ja byłam temu winna. Ja się poddałam, ja dałam się złamać. Ale koniec z tym. Koniec z nim. Nie pozwolę skrzywdzić rodzeństwa.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kolejny dzień dobiegał końca, czerwone jak malina słońce chowało się za szczytami Tatr, pogrążając nas i całe niebo w coraz większej ciemności. Na swoją ulicę wróciłam szybciej niż myślałam, co może nie było najmądrzejszym pomysłem, jednak uparłam się tak bardzo, że Cezary musiał odpuścić i zgodzić się przyjść tu razem ze mną. I właśnie przez moją upartość, szliśmy teraz w piątkę chodnikiem, nadstawiając uszu i oczy, by nie wpaść na kogoś niepożądanego.
Zatrzymałam się w pół kroku, kiedy dobre dziesięć metrów przede mną zamajaczyła mi jakby znajoma sylwetka. Drgnęłam gwałtownie i cofnęłam się o krok, nie spuszczając wzroku ze zbliżającej się postaci. Ktokolwiek to był, był pogrążony głęboko w myślach, gdyż zauważył mnie dopiero, gdy dzieliły nas trzy kroki. Wtedy i ja go poznałam, a świadomość kto przede mną stoi, sparaliżowała całe moje ciało i ściągnęła wspomnienia, które runęły na mnie niczym wodospad, niemal ścinając z nóg. Jednak te wspomnienia nie były wcale kolorowe, głownie pochodziły z rozmowy z psychologiem. Co... Dlaczego...
Nim się obejrzałam, chłopak objął mnie rękami, przyciskając mocno do swojego ciała, wyraźnie szczęśliwy z ujrzenia mnie. Przez chwilę stałam sparaliżowana, zupełnie nie mogąc się ruszyć, lecz moje ciało zareagowało natychmiast trzęsąc się bardziej niż osika na wietrze. Otworzyłam szerzej oczy, gwałtownie wyrywając się niebieskookiego z uścisku. Cofnęłam się o krok, jednak robiąc kolejny, potknęłam się o własną nogę i twardo wylądowałam na chodniku. Nie tracąc czasu na podnoszenie się, zaczęłam się cofać, nie spuszczając przerażonego spojrzenia z chłopaka. Alec... Zatrzymałam się dopiero, gdy poczułam za sobą czyjeś nogi. Szybko okazało się, że należały one do Cezarego, który kucnął przy mnie, cmokając niezadowolony.
- Widzisz? Mówiłem ci, że nie jesteś gotowa, ale ty się uparłaś. - Wyciągnął do mnie rękę, a ja odruchowo, wciąż bacznie obserwując zszokowanego szatyna, podałam znajomemu zabandażowaną dłoń, którą zraniłam jeszcze z schronie, zbijając lustro pięścią. Podniosłam się powoli, kuląc całe ciało, jednocześnie starając się schować za szarookim i cały czas mieć na celowniku chłopaka z akademii.
- Wracajmy lepiej do bunkra. - Zwrócił się do naszej czwórki, po czym płynnym angielskim zwrócił się do Amerykanina. - Ty też chodź. Przydasz się.
Przeniosłam zdziwione spojrzenie na bruneta, który spokojnie się odwrócił i ruszył w stronę lasu, nawet nie patrząc czy nowo spotkany chłopak za nami podąża.
- Skąd wiedziałeś...? - Spytałam cicho, wciąż zerkając nerwowo w tył. Cezary popatrzył na mnie przelotnie, uśmiechając się tajemniczo i tylko wzruszył ramionami nic nie odpowiadając. Spuściłam głowę, zastanawiając się nad tym co właściwie się teraz dzieje. I dlaczego mimo tych wszystkich okropnych wspomnień, coś ciągnęło mnie w stronę Aleca. Co się dzieje...
Alec? ;-;
Co on ze mną zrobił? Jeden człowiek, zaledwie tyle, a złamał mnie już kilkakrotnie, a ja wciąż mu się dawałam.. Podnosiłam się, a potem dawałam mu się ponownie złamać, i znowu podnosiłam, a potem przychodził on i łamał moją psychikę. I tak kilkakrotnie... A ja za każdym razem mu się poddawałam, jakbym chciała mu sprawić przyjemność, że mu się udało. Tylko co to za przyjemność, gdzie jedna ze stron cierpi...?
Zacisnęłam dłonie w pięści, patrząc sobie prosto w oczy ze złością. To ja byłam temu winna. Ja się poddałam, ja dałam się złamać. Ale koniec z tym. Koniec z nim. Nie pozwolę skrzywdzić rodzeństwa.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kolejny dzień dobiegał końca, czerwone jak malina słońce chowało się za szczytami Tatr, pogrążając nas i całe niebo w coraz większej ciemności. Na swoją ulicę wróciłam szybciej niż myślałam, co może nie było najmądrzejszym pomysłem, jednak uparłam się tak bardzo, że Cezary musiał odpuścić i zgodzić się przyjść tu razem ze mną. I właśnie przez moją upartość, szliśmy teraz w piątkę chodnikiem, nadstawiając uszu i oczy, by nie wpaść na kogoś niepożądanego.
Zatrzymałam się w pół kroku, kiedy dobre dziesięć metrów przede mną zamajaczyła mi jakby znajoma sylwetka. Drgnęłam gwałtownie i cofnęłam się o krok, nie spuszczając wzroku ze zbliżającej się postaci. Ktokolwiek to był, był pogrążony głęboko w myślach, gdyż zauważył mnie dopiero, gdy dzieliły nas trzy kroki. Wtedy i ja go poznałam, a świadomość kto przede mną stoi, sparaliżowała całe moje ciało i ściągnęła wspomnienia, które runęły na mnie niczym wodospad, niemal ścinając z nóg. Jednak te wspomnienia nie były wcale kolorowe, głownie pochodziły z rozmowy z psychologiem. Co... Dlaczego...
Nim się obejrzałam, chłopak objął mnie rękami, przyciskając mocno do swojego ciała, wyraźnie szczęśliwy z ujrzenia mnie. Przez chwilę stałam sparaliżowana, zupełnie nie mogąc się ruszyć, lecz moje ciało zareagowało natychmiast trzęsąc się bardziej niż osika na wietrze. Otworzyłam szerzej oczy, gwałtownie wyrywając się niebieskookiego z uścisku. Cofnęłam się o krok, jednak robiąc kolejny, potknęłam się o własną nogę i twardo wylądowałam na chodniku. Nie tracąc czasu na podnoszenie się, zaczęłam się cofać, nie spuszczając przerażonego spojrzenia z chłopaka. Alec... Zatrzymałam się dopiero, gdy poczułam za sobą czyjeś nogi. Szybko okazało się, że należały one do Cezarego, który kucnął przy mnie, cmokając niezadowolony.
- Widzisz? Mówiłem ci, że nie jesteś gotowa, ale ty się uparłaś. - Wyciągnął do mnie rękę, a ja odruchowo, wciąż bacznie obserwując zszokowanego szatyna, podałam znajomemu zabandażowaną dłoń, którą zraniłam jeszcze z schronie, zbijając lustro pięścią. Podniosłam się powoli, kuląc całe ciało, jednocześnie starając się schować za szarookim i cały czas mieć na celowniku chłopaka z akademii.
- Wracajmy lepiej do bunkra. - Zwrócił się do naszej czwórki, po czym płynnym angielskim zwrócił się do Amerykanina. - Ty też chodź. Przydasz się.
Przeniosłam zdziwione spojrzenie na bruneta, który spokojnie się odwrócił i ruszył w stronę lasu, nawet nie patrząc czy nowo spotkany chłopak za nami podąża.
- Skąd wiedziałeś...? - Spytałam cicho, wciąż zerkając nerwowo w tył. Cezary popatrzył na mnie przelotnie, uśmiechając się tajemniczo i tylko wzruszył ramionami nic nie odpowiadając. Spuściłam głowę, zastanawiając się nad tym co właściwie się teraz dzieje. I dlaczego mimo tych wszystkich okropnych wspomnień, coś ciągnęło mnie w stronę Aleca. Co się dzieje...
Alec? ;-;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz